Góry Żółte – Huangshan – część 2

Po pierwszym, deszczowym i mglistym dniu w Huangshan Scenic Area, kolejne dwa budziły mnie i żegnały bezchmurnym niebem i bezkresnym widokiem. Zrozumiałem dlaczego niektórzy przemierzając tutejsze szlaki wspominają, że czuli się, jakby mieli przed oczami fantastyczne, nierealnie wręcz piękne góry z filmu Avatar.

Decyzja o noclegu w hostelowej części jednego z górskich hoteli okazała się trafiona. Zapewne nieco tańsze i wygodniejsze rozwiązania można znaleźć u bram Parku Narodowego w Tongkou, ale to też oznacza, że na teren gór wkracza się rano z tłumami podobnie myślących Chińczyków lub uczestników jednodniowych wycieczek, którzy szturmują szlaki po śniadaniu i opuszczają przed zamknięciem kolejek linowych późnym popołudniem. Dlatego najlepsze chwile na szlaku to te wczesnym porankiem, zanim ta nieprzebrana rzeka ludzi prowadzonych przez krzykliwe megafony ruszy w drogę, lub późnym popołudniem, gdy niewielu decyduje się skorzystać ze stosunkowo kosztownych miejsc noclegowych na górze a reszta wraca w dolinę. Po szybkim śniadaniu i chińskiej herbacie, której nawet w 8-osobowym, czystym i zadbanym pokoju z własną łazienką nie brakuje, ubieram się lekko, bo pogoda i temperatura dają mi do tego podstawy i z mapą oraz małym plecakiem z czymś do jedzenia i picia ruszam w trasę. Wymyśliłem sobie pętlę, która według oznaczeń zabierze mi przynajmniej 8 godzin. Na początek odcinek od mojej bazy przy Yupinglou Hotel do ważnego węzła w pajęczynie tras wśród szczytów położonego przy Baiyun Hotel. Pierwsze chwile na pustym jeszcze, wyciszonym szlaku, zaostrzają apetyt na więcej.

Robi się tłoczno. Gdy mijam Turtle Peak i docieram do miejsca, z którego szlaki rozbiegają się w stronę kilku najbliższych atrakcji i punktów widokowych, stawiam na wybór najmniej uczęszczanego, czyli… najbardziej męczącej i wymagającej wersji. Na mapie kusi mnie uwzględniona już wstępnie w planie dnia nazwa – Fairy Walking Bridge. Odbijam więc z głównych traktów na lewo i po zaledwie paruset metrach znów mam kompletną ciszę. W najbliższych godzinach zrozumiem dlaczego na tej trasie nie mijałem niemal nikogo. Jest bardzo długa. Prowadzi krętymi, stromymi, wąskimi i mocno eksploatującymi kolana schodami na sam dół doliny, z której z powrotem na szczyty można się dostać inną, piękną widokowo, ale wymagającą niezłej kondycji trasą, albo kolejką szynową, jak na Gubałówce. To nic, że odzywa się moje lewe kolano z każdą minutą i stopniem zmuszając mnie do przedziwnej techniki schodzenia. To nic, że przeskakuję po schodach tak, jakbym całą odpowiedzialność powierzał prawej nodze a lewą tylko prześlizgiwał się po podłożu, niczym podpórką. To nic, że konieczne są częstsze przystanki, przecież mam co oglądać. Widoki właśnie tu zaczynają przypominać sceny z Avatara a obiecany na mapie mostek zawisa nad kilkusetmetrową przepaścią łącząc dwa ostańce skalne daleko potężniejsze niż nasza Maczuga Herkulesa.

W czasie jednego z przystanków spotykam chińską rodzinę. Rodzice dzielnie prowadzili tą wymagającą trasą dwoje swoich dzieci. Poprosili mnie o zrobienie im zdjęć. Sięgnąłem do plecaka, w którym miałem jeszcze trochę słodyczy przywiezionych z Polski w celach towarzysko-poczęstunkowych. Dzieciom czekoladki i żelki bardzo smakowały. Pamiątkowa, grupowa fotka, kilka pytań o dalszą drogę, po których mogłem ich pokrzepić – odrobinę mijając się z prawdą – że przed nimi nic wyjątkowo trudnego. Pot na plecach i zadyszka na pewno podpowiedziały im nieraz, że kiepski ze mnie informator, ale przynajmniej starałem się nie zniechęcać. Wierząc, że i ich zapewnienia, że dno doliny jest już naprawdę blisko, są wiarygodne. Były. Wypłaszczający się powoli i znikający wśród drzew szlak przyniósł ulgę mojemu kolanu a przy okazji skórze, która wystawiona od kilku godzin na palące słońce i pozbawiona ochronnego kremu zaczynała domagać się cienia. Z nieukrywaną przyjemnością nad strumieniem żłobiącym dno doliny usiadłem pod rozłożystymi koronami w pozorowanym barze składającym się z przenośnego wózka wypełnionego głównie słodyczami i napojami. Uzupełniłem zapasy wody i poznałem grupę sympatycznych zziajanych Brytyjczyków, którzy do tego punktu dotarli schodząc z miejsca, które ja chciałem zdobyć. Potwierdzili, że widoki i szlak przyklejony do stromych ścian strzelistych skał robi kolosalne wrażenie, ale uprzedzili też, że podejście będzie mnie kosztowało sporo wysiłku. Wiedziałem już co to znaczy i ich przygotowałem na to samo, bo mieli się wspinać na szczyty trasą, którą właśnie pokonałem. Rzut oka na okolicę i przede mną krótki odcinek, na którym muszę zdecydować co dalej.

Gdy doszedłem do dolnej stacji kolejki szynowej moje kolano odpowiedziało za mnie. Odpuściłem wspinaczkę, ale obiecałem sobie, ze zrekompensuję to sobie na szczycie wymyślając nowe atrakcje i dodatkowe odcinki do zwiedzenia. Napisałem atrakcje? Hmmm… Moje kolano miało na ten temat inne zdanie, gdy zrozumiało, co je czeka po moim błysku w oku, gdy zobaczyłem w drodze do mojego hostelu boczny szlak nazywany One Hundred Ladders lub Ladder on the Clouds.

Pod koniec dnia czułem już nie tylko kolano. Skóra na odsłoniętym karku paliła jak diabli, podobnie przedramiona. W hotelowym punkcie apteczno-lekarskim nie mieli niestety niczego, co by mi ulżyło. A czekał mnie przecież nazajutrz ostatni dzień górskiej eskapady, z równie idealną pogodą, i dodatkową atrakcją, dla której w tutejsze góry się przyjeżdża. Bajeczny wschód słońca. Pobudka, jak w wojsku, albo jak na poranną zmianę na radiowy dyżur. Jako ostatni wygramoliłem się z łóżka obserwując spod półprzymkniętych powiek, jak krzątają się pozostali turyści z mojego pokoju, grupa czeskich podróżników oraz dwóch Chińczyków. Wrzuciłem na siebie byle co, byle nie zmarznąć, bo świt był bardzo rześki a sam wypad za hotel na najbliższy punkt widokowy zabierał zaledwie 10 minut. Dołączyłem do sporej już grupy widzów, którzy odliczali minuty do spektaklu ustawiając swoje aparaty fotograficzne, kamery i smartfony. Słońce, które jeszcze nie powiedziało ostatniego słowa w torturowaniu mojej skóry, tym razem budziło tylko zachwyt i malując pędzlem swoich promieni najpiękniej, jak potrafiło barwiąc skały w niezapomniany sposób.

Wróciłem do łóżka dając sobie jeszcze parę godzin snu. Wiedziałem, że zanim pożegnam się z hostelem i górami czeka mnie rankiem jeszcze jeden szlak, uderzający już od początku widokiem rosnących niczym do nieba bezkresnych schodów, które najpierw ostro i prosto w górę a potem wijąc się między skałami prowadziły na jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w tej okolicy. Starałem się już tylko na ile mogłem błyskawicznie mijać miejsca, które słońce bezlitośnie rozświetlało swoim oślepiającym blaskiem a chwile na oddech rezerwując wyłącznie w zacienionych zakamarkach. Gdy stanąłem na przeciwko początku szlaku widok niemal pionowej ściany skalnej z kręgosłupem setek stopni sprawił, że kolana, choć wypoczęte po nocy, same się ugięły i nieśmiało napomknęły o kapitulacji. Ale zamiast białej flagi zawieszonej na szczycie, był rozpościerający się z niego genialny widok oraz grzbiet wierzchołka zabezpieczony tak niskimi poręczami i linami, że sięgając mi do kolan dawały poczucie bezpieczeństwa chyba wyłącznie tubylcom.

Słońce dokończyło swojego dzieła. Jakkolwiek bym nie starał się przemykać wyłącznie cieniem, a było to niemożliwe, na ratunek dla mojego karku było już za późno. Gdy popołudniu krzywiąc się pod wpijającym się w rozpaloną skórę plecakiem dotarłem z gór do miasta Huangshan porzuciłem bagaż w pokoju i zanim ruszyłem na poszukiwanie apteki udokumentowałem skalę zniszczeń. Wyglądała mnie więcej tak :

W aptece wystarczyło pokazać kark i słowa były już zbyteczne. Starszy wiekiem farmaceuta przyniósł po chwili maść, którą wcierałem w siebie pieczołowicie, choć zawierając olej sezamowy i parę innych składników była tak tłusta i „aromatyczna”, że pachniałem jak zaplecze budki z azjatycką kuchnią. Tego też żartu – szybko gryząc się w język, bo akurat w tym miejscu zabawne to z pewnością nie było – użyłem przy pani doktor, gdy zaniepokojony ranami na karku skorzystałem z ubezpieczenia i skonsultowałem się z dermatolog w szpitalu już w Szanghaju. Pani doktor była na tyle miła, że puściła mimo uszu mój nietrafiony kompletnie dowcip i zapewniła, że choć maść cuchnie i oblepia tłuszczem to i ona serwuje ją dzieciom na poparzenia i farmaceuta zaoferował mi naprawdę najlepszą opcję. Zasugerowała, bym nacierał się nią przed snem, na noc, a na dzień, by uniknąć wonnej aury wokół siebie i tłustych plam na odzieży wyposażyła mnie w europejski, naprawdę pachnący i szybko wchłaniający się środek na oparzenia.

Dzięki obu specyfikom i sumiennie ubieranym już do końca pobytu w Chinach bluzkom polo z postawionymi na baczność kołnierzami wracałem do domu zakładając plecak już zupełnie swobodnie.

I po tej niemal krwawo kończącej się historii coś z krwią w nazwie… bo przy takim muzycznym klimacie ruch w żyłach odwraca się wręcz kompletnie a hipnotyczne piękno brzmień urzeka nie mniej niż zatopione w mgłach szczyty Huangshan… Good Love… przydałaby się…

6 thoughts on “Góry Żółte – Huangshan – część 2

  1. Absolutnie cudowne Góry Żółte i absolutnie mistyczne przeżycie ich we własnym wnętrzu: ozdobione tatuażem oparzeń i bólem, z którym walczyleś pokonując każdy kolejny krok. Niesamowita opowieść o zachwycie tym, co w zasięgu każdego z nas: o naturze i pięknie tego, co nas otacza i co nie tworzone ręką człowieka.
    Wyjątkową opowieść okraszają cudowne zdjęcia….. – to wszystko kusi, by znów tylko spakować plecak i wyruszyć w kolejną podróż…znów po fascynującej Azji……
    Piękniej się u Ciebie dzięki tym Chinom zrobiło…..

    • Właśnie o ten stan pięknienia chodzi… o te chwile, w których gdzieś, mimowolnie, to co cudowne na zewnątrz staje się też w jakimś stopniu pięknem patrzącego… I za takie chwile niejednym oparzeniem mogę płacić…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s