Buła z makaronem

Nie pierwszy raz przekonałem się, że aby poczuć niebo w gębie warto zatrzymać się w miejscach, które na pierwszy rzut oka z niebem, także tym kulinarnym, nie mają zbyt wiele wspólnego. I że prostota jest najlepszym z przepisów. Czego gambijski street food jest jednym z wielu przykładów.

TurnTable. Ruchliwe skrzyżowanie w Brusubi. Otoczone z jednej strony stacją benzynową i punktami handlowymi, z drugiej pokaźnym biurowcem, z kolejnej postojem busów i taksówek pomiędzy straganami a z ostatniej bankiem, sklepami a na ich zapleczu mini targiem. Tam gdzie taksówkarze i tam gdzie targ są także stoiska, które w wyznaczonych porach dnia ożywają i karmią tych, którzy się tu niemal nieustannie przewijają. Skuszony zapachem i licznymi gośćmi zasiadającymi na rozstawionych wokół kuchni ławkach decyduję się na późne śniadanie w ich towarzystwie. Nie ma cennika. Nie ma menu. Ale nikt nie naciąga mnie tu na cenę dostosowaną do koloru skóry i poziomu świadomości stawek. Jestem gościem i klientem. Jak inni. Po prostu.

Przygotowujące porcje kobiety zdają się wręcz w ogóle nie zwracać uwagi na moją obecność. Krzątają się realizując wcześniejsze zamówienia i przyjmują moje. Odpowiadają życzliwym i szerokim uśmiechem, gdy silę się na kilka opanowanych zwrotów w języku plemienia Wolof. Płacę, odbieram resztę, chowam pomiętolone, i wymęczone banknotowe farfocle do kieszeni i wchodzę wgłąb baru, by przysiąść się do już biesiadujących i tych, którzy czekają, podobnie jak ja, na swoje zamówienie. Teraz mam możliwość patrzeć na pracę kuchni od zaplecza. Na pokaźnym blacie gary i michy wypełnione przygotowanymi zawczasu nadzieniami i farszami. Trzeba uchylić przykrywające je zazwyczaj ścierkę, pokrywkę czy tacę i wydobyć szybko aromatyczną potrawę, która ląduje albo na talerzu, albo w przeciętej wzdłuż mini-bagietce. W mojej pojawia się farsz zrobiony z makaronu, klasycznego i świderków. Kanapka z makaronem – to będzie mój debiut. Świderki są oczywiście tylko jednym ze składników dania. Są przemieszane z doprawioną, drobno pociętą wątróbką. Kanapka marzenie. Nie dla wszystkich, jak mniemam. Ale to nie jedyne nadzienie, można wybrać inne. Spod kuchennego stołu szybkim ruchem kucharka/kelnerka/kasjerka wydobywa ułożone w stosik kawałki gazet, w które zawija przygotowane „hot-dogi” i podaje klientom zabierającym je na wynos i tym, którzy chcą zjeść na miejscu. Dostaję i swoją porcję, a do tego herbatę z mlekiem i kubek napoju z hibiskusa, czyli „wonjo juice”, w którym zakochałem się tu od pierwszego łyku.

Wymieniam kilka uśmiechów z baczniej niż obsługa obserwującymi mnie – niespodziewanego raczej w tym miejscu – współbiesiadnikami i po chwili po śniadaniu zostają tylko okruszki. Wiem, że tu wrócę. Tak jak i do mieszkanki wsi Wullinkama, w której zamieszkałem. Każdego ranka rozstawia swój stolik tuż przed sklepem spożywczym. Ustawia na nim dwie miski, przykryte serwetami. W nich ma przygotowany swój farsz, opanowany do perfekcji, fasolowy. I jeszcze jeden. Są też oczywiście gazety. Nic więcej, by nic się nie zmarnowało po zbyt optymistycznych zakupach. Gdy się pojawiam, by zamówić mini-bagietkę z jej fasolową pastą najpierw idzie więc do sklepu po pieczywo. Nie dokłada do niego swojej marży. Nie kupuje bagietek na zapas. To zbędne ryzyko i rozrzutność. Mogę też bagietkę kupić sam. Do wyboru są dwie. Pieczone na miejscu i te sprowadzane. Biorę lokalną i po wyjściu ze sklepu podaję szefowej stoiska. Płacę 20 dalasi – czyli jakieś 1,60 złotych – i odbieram po chwili gazetowe zawiniątko z moim śniadaniem.

Nie ma chyba pobytu w Gambii bez skosztowania jej narodowego dania, domody:  wołowego – choć użycie innego mięsa jest dopuszczalne – gulaszu w gęstym sosie na bazie niesolonego masła z wszędobylskich tu orzeszków ziemnych. Domoda to tradycyjne danie wywodzące się od dominującego w kraju plemienia Mandinka. W drodze powrotnej z promu do Barry mam przesiadkę z busa na bus w ruchliwym i zgiełkliwym Tipper Garage. Popołudniowy głód uruchomił mój radar i namierzył uliczne stoisko otoczone kilkoma ławkami, trzema miskami do mycia i opłukiwania naczyń i sztućców oraz grupką konsumentów.

Porcja ryżu była solidna, gulaszu też, a wrażenia na tyle zachęcające, że kilka dni później, na swojej kwaterze, pod okiem wyśmienitej kucharki, przyrządziłem własną domodę. Czytelnikowi pozostawiam przyjemność z rozwikłania niezbyt wymagającej zagadki, która porcja jest tą z ulicznego straganu przy Tipper Garage a która wersją domową. A skoro już przy rozwiązywaniu zagadek jesteśmy, to zamieszczam też fotografię pierwszej ryby zamówionej w nieulicznym a regularnym raczej barze, by stało się tym jaśniejsze, dlaczego jednak wolę to „upadłe”, uliczne niebo w gębie niż to restauracyjne.

Tak bogaty kulinarnie dzień należało uczcić ulubionymi napojami, ułożonymi, jakby patriotycznie, w biało-czerwone barwy. Rolę bieli przyjął na siebie baobab juice a czerwieni hibiskusowy przysmak.

Korzystając z uprzejmości i cierpliwości mojej nauczycielki gotowania obydwa soki nauczyłem się przy niej robić. Oczywiście kupując wcześniej na targu jeden z podstawowych składników, którego tożsamość pozostawię – a co mi tam – Czytelnikowi do rozszyfrowania po poniższym zdjęciu, skoro już tak zagadkowo się na koniec tego wpisu zrobiło. Smacznego.

Dodaj komentarz