Piękne za dnia i piękne nocą. Z całego kraju przyciąga nowożeńców, którzy marzą o tym, by to tu złożyć swoje śluby i pozować do pamiątkowych zdjęć. Pełne miłośników trzymania się za ręce i tych, którzy próbują przypomnieć sobie, jak to jest. Karmi ciało nie tylko oferując pyszności powszechne lub osiągalne jedynie tu, ale i ubierając je u setek lokalnych krawców. Hoi An. Miasto ocalone.
Był pomysł, by popadającą w ruinę, niszczoną upływającym czasem oraz tajfunami starówkę wyburzyć. I atrakcyjną ziemię wypełnić blokami dla ludu a kieszenie inwestorów milionami. Na szczęście tak się nie stało. Partyjnych aparatczyków z Wietnamu powstrzymał znający mentalność podobnych aparatczyków z PRL-u Kazimierz Kwiatkowski. Ten 37-letni wtedy, w latach 80., architekt i konserwator wziął na swoje barki niezwykłą misję ocalenia i odrestaurowania tej wietnamskiej perły. Aparatczycy dogadali się między sobą. Przedsiębiorstwo Państwowe Pracownie Konserwacji Zabytków wniosło do porozumienia swoich ekspertów i finansowanie zadania a wietnamscy partnerzy zadbali o zakwaterowanie i lokalną logistykę oraz koordynację prac. I tak Hoi An po blisko 200 latach zastoju i podupadania po czasach rozkwitu zatrzymanego i siłami natury i przewrotami oraz rebeliami doczekało się ratunku i przywrócenia blasku a Kazik pomnika i miejsca w pamięci wdzięcznych Wietnamczyków. Oddał im 16 lat swojego życia i pasji, z których skorzystało nie tylko uznawane za najromantyczniejsze w kraju miasto Hoi An, którego starówkę przy wstawiennictwie Kwiatkowskiego wpisano na listę zabytków światowego dziedzictwa UNESCO, ale też niedalekie, niezwykle ważne dla Khmerów sanktuarium Czamów My Son pełne unikalnych świątyń a także królewskie miasto Hue z jego Cesarskim Zakazanym Purpurowym Miastem. Nic dziwnego, że znalazł miejsce w sercach wielu Wietnamczyków, choć jego własne nie wytrzymało. Zawał przerwał życiowe projekty Kazika w 1997 roku – do kraju wrócił w cynkowej trumnie, choć powtarzał, że ojczyzną, w której chciałby spocząć jest nie rodzinny Lublin, ale właśnie My Son.
Po zmroku starówka Hoi An zachwyca magią tysięcy porozwieszanych wszędzie wielobarwnych lampionów. Zdobią niewysokie drzewa, rozświetlają sklepiki upchnięte w labiryncie wąskich uliczek, przyciągają klientów do restauracyjnych ogródków i hipnotyzują leniwe fale rzeki unoszącej setki malutkich, kartonowych pudełek niosących drgający płomień cieniutkiej świeczki, rozpieszczają pasażerów łodzi bezszelestnie i niespiesznie przewożących spragnionych romantycznego relaksu turystów wzdłuż tętniących życiem i światłem bulwarów. Tak, podobno te papierowe koszyczki ze świeczkami są przez odpowiednie służby odławiane nieco dalej, by nie zanieczyszczać rzeki i wybrzeża.
Aż za słodko, pomyślałem nie raz w trakcie wieczornych spacerów. A za dnia? Skorzystałem z rekomendowanej przez Lonely Planet wycieczki rowerowej poza miasto oferowanej bezpłatnie (nie licząc naprawdę symbolicznych i drobnych kwot, które poświęcone były na wsparcie lokalnych rzemieślników w podzięce za wizytę i gościnę oraz opłat za „prom” i uznaniowego wynagrodzenia przewodniczek) przez grupę miejscowych studentek pragnących poćwiczyć angielski. I urzekł mnie niekomercyjny charakter tej 5-godzinnej wyprawy w stylu i w miejsca, które oficjalnym tour-operatorom nie przychodzą raczej do głowy. Przeprawa z nabrzeża Hoi An na niedaleką wyspę odbyła się łódką służącą za lokalny prom. Upychanie w jej wąskiej łupinie naszej kilkuosobowej grupy z rowerami było nie lada wyzwaniem, ale obsługująca tę leciwą łajbę nie mniej zasłużona „kapitan promu” poradziła sobie z zadaniem nadzwyczaj sprawnie. Po niedługim rejsie nasz niewielki peleton ruszył w drogę.
Na wyspie studentki pokazały nam „stocznię”, w której grupa umorusanych, spieczonych słońcem, półnagich szkutników konstruowała zamówione jednostki lub remontowała wywleczone na brzeg za pomocą prostych mechanizmów, sponiewierane kadłuby. Trzeba się napracować miesiącami, by oddać klientom gotowe dzieło a ceny niektórych, choć z punktu widzenia europejskich stoczni mikroskopijne, są dla miejscowych na tyle obciążające, że niekiedy kilka rodzin składa się na taką jednostkę, by wymiennie korzystać z niej później, bez względu na to, czy to łódź rybacka, pasażerska czy – najczęściej – wielofunkcyjna. Odwiedziliśmy też rodzinę, która utrzymuje się z ręcznego wytwarzania trzcinowych mat, bez których nie obejdzie się niemal żadna, tradycyjna, wietnamska rodzina i sypialnia. Przetykanie i komponowanie wielobarwnych elementów w rękach ekspertki wyglądało na błahostkę, ale nią zdecydowanie nie było, o czym własnoręcznie się przekonałem będąc zmuszony korzystać podczas próby z wsparcia znacznie bieglejszej ode mnie kilkulatki, córki gospodyni. To niknąca nawet tu sztuka, bo wyrób maszynowy wypiera ręczny, który ugina się pod prozaicznym jarzmem nieopłacalności. Była też wizyta przy najrozleglejszym drzewie jakie kiedykolwiek widziałem. Nie rozłożysta korona jest tu zdumiewająca, ale otaczana szacunkiem i religijną czcią plątanina nisko zawieszonych nad ziemią konarów, gałęzi i pnącz, poskręcanych w najbardziej fantazyjne wężowisko, trudne do objęcia okiem i obiektywem aparatu.
Była też okazja zatrzymać się przy starożytnej pagodzie i świątyni, przy której przewodniczki opowiedziały co nieco o tradycjach związanych z upamiętnianiem zmarłych członków rodziny oraz typowymi w takich okolicznościach rytuałami i modlitwami.
Hoi An to nie tylko miasto lampionów. Także setek – a mówi się, że nawet pół tysiąca – pracowni krawieckich rozpychających się na najważniejszych uliczkach miasta, przekrzykujących się niemymi manekinami przystrojonymi jak na bal. I miejscowi, i skuszeni ofertą wczasowicze zamawiają w nich dla siebie szyte na miarę i w krótkich terminach garnitury, suknie czy garsonki. Wielu nie wyobraża sobie wyjazdu stąd bez wzbogacenia swojego bagażu o dzieło miejscowych mistrzów igły. Z tym mistrzostwem oczywiście bywa różnie. Nie podlega tylko dyskusji mistrzostwo w negocjowaniu stawek za usługę. A wśród niewątpliwych fachowców krawiectwa wielu jest zapewne i takich, z których realnych możliwości klient szybko zdaje sobie sprawę a jego entuzjazm tryskający podczas zdejmowania miary gaśnie w oka mgnieniu podczas pierwszej czy kolejnych przymiarek. Mój budżet i moje potrzeby uszyte były szczęśliwie na inną miarę.
Rozkręcony tą rowerową wyprawą pozostawiłem sobie jednoślad na resztę dnia. Wieczorem ruszyłem z prowizoryczną mapą na objazd okolic miasta. Trochę błądząc zatrzymałem się przy przydrożnej jadłodajni, w której poza główną jej częścią szef kuchni w swoistej klatce obżynał solidnym nożem i zestrugiwał pasma mięsa z opieczonej niczym bloki w znanych nam kebabowniach półtuszy zabezpieczonej przed insektami siatką i specjalną klatką. Lokalni klienci podjeżdżali tu rowerami i skuterami i do foliowych woreczków dostawali zamawianą porcję mięsa, po czym płacili i odjeżdżali. Dla gości mających więcej czasu wycięte skrawki soczystego mięsa trafiały na talerz w towarzystwie papieru ryżowego, warzyw i świeżych ziół. Taki talerz – ku pogodnemu zdziwieniu garstki biesiadników popijających piwo w oparach dymu papierosowego – zamówiłem i dla siebie. Dwaj mówiący nieco po angielsku sąsiedzi z rozbawionego stolika obok natychmiast zaangażowali mnie towarzysko. To nie byli ludzie z pierwszego frontu zadawania się z turystami. I to mi się w tej nieoczekiwanej sytuacji i spotkaniu podobało najbardziej. Poznaliśmy swoje imiona, zawody i ulubionych piłkarzy a ja przeszedłem skrócony kurs radzenia sobie z podstawioną mi pod nos potrawą. Jako pojętny biesiadnik zdobyłem uznanie bywalców lokalu oraz dumnej ze swojego dania gospodyni. Popisując się kilkoma wietnamskimi słówkami zostałem serdecznie wyściskany i mocą solidnej kolacji oraz dwóch piw nacisnąłem na pedały w stronę kwatery. Nazajutrz, korzystając jeszcze z roweru, wymknąłem się znów za Hoi An, by tym razem zająć się leniuchowaniem, świadom, że za chwilę pojadę dalej na północ i taka okazja prawdopodobnie już mi się nie przytrafi.
W tym mieście straciłem swój telefon. W drugim dniu pobytu zgasł. Po prostu. I już nie ożył. Na pozostałą, ponadtygodniową część wyprawy po Wietnamie straciłem więc nie tylko kontakt z bliskimi, nawigację, zegarek czy budzik, ale i szansę na robienie zdjęć. Może to i dobrze, że padł mi właśnie tam, w Hoi An. Bo skoro przyjeżdża się do najromantyczniejszego miasta w kraju samemu, to co tu dokumentować. Można tylko zanucić.