Nigdy nie robiłem jeszcze tego grupowo. Postanowiłem, że spróbuję w Wietnamie. Zaplanowałem to sobie. Odłożyłem pieniądze. Na miejscu okazało się, że możliwości jest mnóstwo. Ofert od groma. Ale większość podobna do siebie jak dwie krople wody. W sumie nic w tym dziwnego. Wybór padł na podstawie rekomendacji wystawionych mistrzyni ceremonii przez tych, którzy skorzystali z jej usług przede mną. I faktycznie, była niezła.
Najpierw krótkie, ale niezbędne wprowadzenie. Opowieść o tym, co nas czeka, choć każdy z grubsza albo to wiedział, albo się domyślał. Towarzyskim wymogom też stało się zadość. Poznaliśmy swoje imiona i ustaliliśmy kto skąd pochodzi. W końcu spędzimy ze sobą intensywnie kilka najbliższych godzin. 12 osób. Nie za wiele. Nie za mało. Wydaje się w sam raz.
Najpierw wyposażenie. Bez niezbędników nic z tego wszystkiego nie wyjdzie. Sprawnie i zwinnie klucząc między straganami porannego targu w Hoi An nasza młoda kucharka dociera do zapewne dobrze już sobie znanych sprzedawców, przy których objaśnia za każdym razem pochodzenie, nazwę i rolę kupowanego składnika. Po kolei w naszych wręczonych nam na wstępie zakupowych torbach lądują pęki wietnamskich ziół, warzywa, owoce morza i przyprawy. Każdy coś niesie, podział jest sprawiedliwy, nikt nie czuje się niepotrzebnym, zepchniętym do roli sponsora i tła wypełnieniem. To okazja, by zorientować się, ile lokalni płacą za niektóre produkty, by podczas kolejnej wizyty targować się w miarę świadomie. Po zakupach wsiadamy na czekającą przy nabrzeżu łódź. Chwila relaksu i rejs rozlaną, szeroką rzeką, w stronę laguny, przy której ulokowanych jest najwięcej tutejszych szkół gotowania.
Pod koniec wcale nie tak krótkiego rejsu z porośniętego palmami nabrzeża wypływają w naszym kierunku charakterystyczne, okrągłe łódki-koszyki. Obsługujący je Wietnamczycy podpływają do naszej łodzi i zabierają na pokład kolejnych kursantów. Ja wsiadam do swojej ostatni, i wraz z młodym sternikiem, który po angielsku zna zaledwie parę słów, zagłębiamy się w rzeczny labirynt, w którym każdy na chwilę przystaje blisko zarośli, by nauczyć się łowić kraby.
Najpierw mój mistrz pokazuje mi co i jak. Do krótkiego patyka uwiązana jest niewielkiej długości linka zakończona haczykiem i przynętą. W przezroczystej wodzie szybko wypatrujemy niewielkie kraby nieufnie traktujące spuszczany im pod nos kąsek na uwięzi. Niektóre wręcz od niego uciekają. Te, które chwytają szczypcami darmowy posiłek są szybkim ruchem wyciągane z wody i strącane do miski. Co rusz w lagunie rozbrzmiewają podniecone głosy kursantów, którzy piskami i okrzykami kwitowali wędkarskie sukcesy i porażki. W naszym pojemniku lądują po kilku próbach trzy krabiątka, i wędka trafia do moich rąk. Próbuję zawzięcie, ale krabie uściski przynęty są dość rachityczne i wyciągane z wody skorupiaki odrywają się od pułapki i znów znikają w kryjówkach. Złowiwszy zaledwie jeden okaz kończę połowy, wszystkie kraby lądują z powrotem w lagunie a my po kilku minutach dopływamy do naszej kucharskiej szkoły.
Odziani w fartuchy i czapki, co chwilę pojeni w upale dolewanym bez limitu sokiem z mango, zaczynamy. Najpierw kolejne dania przygotowuje od A do Z nasza młoda, energiczna i dowcipna instruktorka. Potem mamy okazję się wykazać i naśladować. Wszystkie składniki, które wcześniej kupiliśmy, obsługa w międzyczasie podzieliła na poszczególne stanowiska uwalniając nas – lub okradając nas – z zadania porcjowania. Ale to nieistotne. Szczęk narzędzi, ciachnięcia nożami, skwierczenie tłuszczu, odgłosy mieszania i kosztowania. Krok po kroku na talerzach lądują kolejne dzieła, które natychmiast zostają zjadane. Żarty, uśmiechy, czujne oczy pomocników instruktorki, w razie konieczności korygujących postępy w pichceniu. Miło, beztrosko, gorąco. Zaczynamy od Goi Cuon, czyli jednej z wielu odmian sajgonek, które podajemy z również przygotowanym w ramach kursu Nuoc Leo, czyli orzechowym sosem Hoisin.
Następnie przepyszne, chrupkie naleśniki Banh Xeo, na których podrzucaniu na patelni kilka osób zakończyło ten etap zajęć. Pozostał im na pocieszenie Nuoc Cham, czyli sos do maczania oraz odkrojone kawałki ofiarowane im przez odnoszących większe sukcesy współuczestników szkolenia.
Kolejna pyszność to jedna z wielu odmian stir fry – w naszym przypadku Mi Xao Hai San, czyli smażony makaron ryżowy z owocami morza. Szybkie, łatwe w wykonaniu, smaczne i nawet efektowne danie. Tak, pod dyktando instruktorki wszyscy wycinali marchewkowe serduszka.
A w międzyczasie za naszymi plecami, ale na oczach czujnych współpracowników szkoły gotowania dochodził sobie powoli poza naszą kontrolą, ale przez nas na wstępie przyprawiony, bulion na Pho Bo Ha Noi, czyli odmianę wołowego rosołu z wietnamskimi dodatkami.
Tak kulinarnie rozbuchany dzień skończyłem skromną już kolacją. Na nocnym markecie skusiło mnie stoisko, które w ten skwarny wieczór dodatkowo uderzało gorącem z grillowego paleniska. Niewielka, ale świeża przekąska, zjedzona na schodkach na nabrzeżu rzeki w Hoi An była idealnym podsumowaniem.
Wietnam czaruje kuchnią. I tym czarom oddawałem się w trakcie wyprawy wielokrotnie. Ale już nie grupowo. Wolę degustacje indywidualne. Porcja muzyczna dla Czytelników, z deserem, poniżej. Smacznego 😉