Technologia, inwestycje, rozbudowa – bez nich trudno wyobrazić sobie jakikolwiek rozwój. Ale na drodze pospiesznego przemarszu ku nowoczesności często niweczone i zatracane jest to, co przez lata definiowało urok i autentyzm tysięcy miejsc na całym świecie. Stając się magnesem miejsca te przyciągają nie tylko miliony turystów, ale też własną nieuchronną zgubę. Jedną z tych jeszcze pulsujących życiem „ofiar” jest pływający market Cai Rang w Delcie Mekongu.
Po kilku dniach spędzonych na wyspie Phu Quoc czas się z nią pożegnać. Drugim punktem mojej wietnamskiej wyprawy z południa na północ kraju ma być Delta Mekongu. O świcie opuszczam swój hostel, za którego relaksującym basenem będę niewątpliwie tęsknił, i busem ruszam w stronę przystani, z której za kilka godzin wypłynie szybki prom, który w niespełna 3 godziny dowiezie mnie do Rach Gia. Portowa brama i kołyszące się na błękitnej wodzie łodzie są ostatnimi, pocztówkowymi obrazami, jakie zabieram ze sobą z Phu Quoc.
Nie znając jeszcze realiów podróżowania po Wietnamie naiwnie planuję, że w Delcie Mekongu zatrzymam się w Ben Tre, prowincji spokojniejszej i urokliwszej niż tłumne i zgiełkliwe, ale bliskie serca wydarzeń stołeczne dla tego regionu Can Tho. Autobus z wybrzeża wiezie mnie jednak w stronę środka delty niezwykle długo i już pojmuję, że tego dnia do bardziej oddalonego Ben Tre nie dotrę a napięty grafik wyprawy zmusza mnie do rezygnacji ze zbyt optymistycznych postulatów. Po ponad 5-godzinnej podróży wysiadam więc w Can Tho i tu zostaję a z dworca autobusowego na obrzeżach miasta bus współpracującego z linią przewoźnika kierowcy wiezie mnie w cenie biletu pod adres kwatery, którą sobie szybko zarezerwowałem. Miała dobre opinie, choć powstała zaledwie parę miesięcy temu dzięki wysiłkom młodej, entuzjastycznej, gościnnej i energicznej dziewczyny, która wykupiła budynek po dawnym hoteliku z pokojami wynajmowanymi na godziny w wiadomym celu i przerobiła na przyjazny hostel nieco oddalony od centrum miasta, ale nie stanowiło to dla mnie żadnej różnicy. Jak i przeszłość łóżka, na którym spędzę 3 najbliższe noce. Za niewielkie pieniądze – nieprzekraczające 30 złotych – wynajmuję swój prywatny pokój z łazienką i mogę już z pomocą mojej gospodyni planować główną atrakcję – Floating Market.
Z wcześniejszych przygotowań wiem już, że wyruszenie na pływający market, gdy już się rozwidni, jest bezcelowe. Gwarantuje pominięcie tego, co najciekawsze i obejrzenie jedynie schyłku targowego ożywienia. Nie chcę też wykupionej, zorganizowanej wycieczki, która wciska klienta na wielką łódź, w znoszony kapok, w tłumek innych i odbębniony na wodzie ceremoniał. Gospodyni doskonale rozumie moje oczekiwania. Efekt jest taki, że gdy jeszcze jest ciemno, nad ranem, wyjeżdżamy z kwaterującym w sąsiednim pokoju Alexisem z Francji na dwóch skuterach, na których współpracownicy naszej gospodyni wiozą nas jeszcze nieprzebudzonymi ulicami Can Tho nad kluczowe zakole rzeki. Tam znikają na chwilę po czym prowadzą nas labiryntem ciasnych przejść między oblepiającymi nabrzeże budynkami do przycumowanych łódek. Po niestabilnym, kołyszącym się „pomoście” z kilku innych jednostek lądujemy w swojej. Zaparkowawszy swój skuter dosiada się do nas młodziutka przewodniczka i we troje wypływamy na rzekę odbijającą już pierwsze promienie brzasku. Było po 5 rano. Nasz milczący, ale pogodny sternik doskonale zna trasę. Szybko docieramy do kilkusetmetrowego odcinka rzeki stanowiącego ten nieustannie będący w ruchu, kołyszący się targ. Nie jest tak wielki i tak zatłoczony jak się spodziewałem mając w pamięci oglądane wcześniej w internecie zdjęcia.
Takiego obrazu się spodziewałem, ale inny jawił się przed moimi oczami. Może nie był to dzień targowy, może też inne, z licznych pływających marketów, choć ten uznawany jest za najokazalszy, ściągnęły tego dnia większą liczbą kupujących i sprzedających. Ale jest i inny powód. Legendarne miejsce zamiera, bo przestaje być praktyczne. Po prostu. Kiedyś, gdy przez życiodajną Deltę Mekongu można było przedostać się głównie lub wręcz jedynie traktami wodnymi handel na rzece i transport towarów na łodziach był zrozumiałym i podstawowym rozwiązaniem. Z czasem jednak pojawiało się coraz więcej dróg, coraz więcej mostów, coraz więcej alternatywnych, szybszych i tańszych metod korzystania z dobrodziejstw płodnego i żyznego południa Wietnamu. Zakotwiczone w krwiobiegu Wietnamczyków pływające markety zaczęły więc być z niego sukcesywnie wypłukiwane osiągnięciami rozwoju. I choć w niejednym punkcie delty nadal są typowym, niezbywalnym obrazkiem poranków, standardem i codzienną praktyką – zaczynają też pełnić rolę utrzymywanej przy życiu – nieco już wbrew praktyczniejszym rozwiązaniom – tradycji stanowiącej magnes i atrakcję dla turystów. Po godzinie naszego kluczenia między barkami i łodziami zaczynam mieć wrażenie, że mniejszych i większych jednostek z obserwatorami jest więcej niż tych należących do handlarzy i kupców. Spostrzeżenie to bynajmniej nie odbiera mi radości i satysfakcji z obejrzenia tego, o czego obejrzeniu planując wyprawę marzyłem. Przewodniczka opowiada nam o życiu i handlu na rzece a sternik nieustannie kluczący między napierającymi zewsząd kadłubami dopływa do wskazanego przez mnie handlowca, od którego – z pomocą naszej towarzyszki – kupuję sobie owocowe śniadanie.
Łatwo rozpoznać czym kto handluje. Na długich kijach zatknięte są u szczytu produkty, których należy spodziewać się na danej łodzi. Tego poranka najwięcej jest arbuzów, melonów, ananasów a także rozmaitych warzyw. W planie wycieczki jest też solidniejszy posiłek. Dopływamy do niewielkiej jednostki dymiącej smakowitymi oparami. Uczestnicy porannego spektaklu są bowiem karmieni i pojeni przez grupę krążących po rzece właścicieli pływających barów i stołówek. Dobijamy do jednej z nich. Obsługująca ją kobieta z niebywałą wprawą podaje klientom przez burtę zamawiane potrawy bez uronienia choćby kropelki mimo nieustannie kołyszącej się tafli oraz napływających zewsząd kolejnych biesiadników. Naszą małą łódkę wkrótce osaczają dwie spore turystyczne jednostki, z których wysypują się kolejne zamówienia. Rozbawiona grupa chińskich turystek, spogląda na mnie i Alexisa i nie tracąc czasu zaczyna sympatyczne żarty. W dłoniach najgłośniejszej i najśmielszej z pań pojawiają się dwa banany, jeden dość mizernych rozmiarów a drugi okazały. Rechocząca już wycieczka dam w większości na migi prezentuje nam standardowe wyposażenie znanych im mężczyzn i przy salwie śmiechów i pisków w górę unosi się wtedy jedna z rąk trzymająca unaoczniający wywód bananek. Nie uniknęliśmy pytania o to, co my, reprezentacji Europy, mamy do zaoferowania. Postawieni przed takim, bananowym wyborem, mieliśmy dla azjatyckich turystek tylko jedną, oczywistą dla nas deklarację, czym wzbudziliśmy zrozumiały aplauz połączony z próbą abordażu oraz żartobliwymi – a może i nie – zaproszeniami na pokład. Po chwili na naszą i wycieczkową łódź trafiły zamówione zupy i szalona atmosfera ustąpiła miejsca innemu rodzajowi głodu. Targować się na tym rynku widocznie można o wszystko, nie tylko o banany i ananasy.
Po posiłku odpływamy, ale to jeszcze nie koniec wycieczki. Przewodniczka zabiera nas nieco dalej wzdłuż rzeki, by pokazać nam jedną z typowych w tej okolicy podmiejskich farm zaopatrujących region w owoce i warzywa. Jest dość wcześniej, więc spacerujemy po niej sami, przeskakując po groblach nad licznymi, nawadniającymi pola kanałami lub pokonując je mostkami z bambusowych tyczek. Na niektóre zbiory trzeba będzie jeszcze poczekać, inne już były gotowe do degustacji i zakupu.
Obowiązkowym punktem tych wycieczek jest też wizyta w sympatycznym, ale obrzydliwie komercyjnym miejscu, w którym wytwarza się papier i makaron ryżowy. Można tu próbować swoich sił przy etapach jego produkcji oczywiście będąc prowadzonym alejkami upstrzonymi stoiskami pełnymi jarmarczno-odpustowych zestawów pierdół.
Wieczorem, korzystając po raz pierwszy w Wietnamie z super wygodnego i taniego sposobu podróżowania, pojechałem do centrum miasta przespacerować się nadbrzeżnymi bulwarami. Za parę złotych motocykliści w zielonych kamizelkach oraz kaskach z napisami Grab (wietnamska odmiana Ubera) dowożą sprawnie i szybko a aplikacja umożliwia płatność gotówką, nie naraża karty na niekontrolowane obciążenia a turysty na kłopotliwe rozmowy o adresach. Nowoczesne, oświetlone neonami i tętniące życiem serce Can Tho przypomina mi poranne przemyślenia o nowoczesności pożerającej tradycję. Przekornie zastanawiam się nad tym popijając zimne piwo z Alexisem w barze na dachu jednego z rozświetlonych kolorami hoteli.
Nie dotarłem już do Ben Tre. Musiałem odpuścić. Ale zabrałem ze sobą smak tego nieosiągniętego regionu Delty Mekongu, jedną z kulinarnych wizytówek Ben Tre słynącego z pięknego, morskiego wybrzeża oraz niekończących się plantacji palm, z których orzechów wytwarza się niezapomniane, kokosowe cukierki. Na osłodę. Przed odlotem do Da Nang, Hoi An i centralnego Wietnamu. Z muzyczną porcją słodkości.