Nie pamiętam, czy miałem na własność choć jeden. Ale bez wątpienia o nich marzyłem. Były wtedy bowiem czymś upragnionym. Czymś, co nadawało chłopięcym snom realne kształty. I nagle, po latach, znów je zobaczyłem. Odrapane i podniszczone, jak ja – ale cenne, jako kawałek własnej tożsamości pisanej w czasach, gdy wszystko było jeszcze niewinne i mogło potoczyć się inaczej.
Ciepłe, jesienne południe w sercu Antwerpii. Grote Markt. Tym razem długi, wielobarwny rząd flag narodowych, które są stałym elementem tego miejsca, powiewał nad wypełniającymi plac straganami. Przypadkowo trafiłem więc na pchli targ, który obudził sentymenty, odświeżył wspomnienia i przypomniał odległe dzieciństwo. Zwłaszcza oferta jednego ze stoisk. W kilku niedbale ustawionych rządach wyblakłymi już trochę kolorami prosiły o uwagę miniaturowe samochody Matchboxa.
Zabawnie wypada nieoczekiwana konfrontacja współczesności z przeszłością. To o takich samochodzikach kiedyś zawzięcie marzyłem? – zapytałem sam siebie w myślach ze zdumionym uśmiechem. Krok dalej kolejny drobiazg nadszarpnięty czasem, ale wydobywający z jego otchłani nieśmiertelne i ważne wspomnienie. Globus pozbawiony części świata.
Przypomniałem sobie swój globus, podarowany mi, gdy pełnoletność i matura były odległym śpiewem przyszłości. Był plastikowy, dużo mniejszy od antwerpskiego zabytku i pozbawiony wielu istotnych detali. Ale i tak stał na zaszczytnym miejscu na półce mojej meblościanki. Miał dla mnie podobny status jak atlas geograficzny, który trafił w moje ręce przedwcześnie, bo byłem wtedy przedszkolakiem a on był przeznaczony dla uczniów podstawówki z klas od V do VIII. Granatowy, w formacie A4, z małymi zdjęciami na marginesach stron pełnych map administracyjnych i topograficznych. To jednak ten prezent od mamy nakreślił i nagiął moją przyszłość, moje zamiłowania i pasje. To jego kartki wertowałem i studiowałem bez umiaru ucząc się na pamięć stolic wszystkich krajów świata, najwyższych gór kontynentów, najdłuższych rzek i najgłębiej zakopanych depresji budując w sobie nieświadomie krok po kroku przyszłe uzależnienie od podróży i zachwytów nad wielobarwnością świata. Potem dołożyłem do tych eksponatów pocztówki kolekcjonowane na potęgę, mapy miast i państw kupowane bez zastanowienia, i foldery turystyczne wynoszone z nielicznych wtedy biur podróży niczym najcenniejsze łupy. Kolekcja była spora.
Na kolejny stoisku jeszcze jedno obudzone wspomnienie. Obudzone z wypiekami na twarzy.
Katalog modowy. Kiedyś szczyt marzeń dorastającego chłopca, który w klimacie wygasającego komunizmu skrycie, ale z pulsującą ciekawością poszukiwał zaspokojenia wiedzy o płci odmiennej i wynurzającej się z milknącej, dziecięcej niewinności, seksualności. A stronice poświęcone strojom kąpielowym oraz bieliźnie były wówczas jedynym źródłem tych młodzieńczych, raczkujących podniet i zaróżowionych policzków. Nie licząc niezastąpionych encyklopedii, w których definicje anatomicznych części ciała też urastały w oczach nastolatka do rangi wiedzy zakazanej, tajemnej i niebywale ekscytującej. Jakże tamte warunki, okoliczności i „narzędzia” edukacji seksualnej oraz ich dostępność różniły się od tego, co zasypuje swoim bezmiarem współcześnie.
Ostatnie stoiska, ostanie okazje, czas powoli żegnać się z antwerpskim Grote Markt.
Na koniec trafiam na stoisko małżeństwa, które wyprzedawało swoją kolekcję płyt winylowych i CD. Ileż tam było perełek wycenionych raptem na 3 euro. Dobrych kilkanaście minut zabrało mi przeszukanie kilku pojemników z kompaktami, wyłonienie kandydatów i wyselekcjonowanie spośród nich tych, które ze sobą zabiorę. W zestawie, na który się zdecydowałem, znalazły się m.in. składanka z największymi przebojami Duran Duran oraz coś, co budzi znacznie świeższe wspomnienia, album grupy Sweet Coffee. Niech więc na koniec zagra muzyka moich wspomnień a kolejne wpisy będę wzbogacał czasami kompletnie wyjętymi z kontekstu opowieści utworami, które dziś zabieram ze sobą na dalsze i bliższe wyprawy. A czasami są nimi same w sobie.