Miasto rozkrojone nie tylko na dzielnice. Posiekane podziałami głębszymi niż dno rozpływającej się między jego wyspami i kanałami Sprewy. Rozdarte między światowymi potęgami, wpływami i wartościami. Dziś – sklejone – oferuje podróżnym cały świat w jednym miejscu, pełnym nadających mu tylko charakteru blizn trudnej przeszłości. Oto jak zachwycił mnie Berlin.
Był wschodni, okupowany przez Sowietów, i zachodni, podzielony dodatkowo między wpływy Amerykanów, Brytyjczyków i Francuzów. Każda z tych części miała swoje życie, nawet swoje lotniska. Dziś trudno wręcz pojąć, jak możliwe było aż takie odizolowanie dzielnic i ulic, domów i rodzin, stylu i jakości życia. Stojąc na szczycie wieży telewizyjnej widzę przecież jeden, spójny, miejski organizm.
Trzymana pod ręką mapa nie pozostawia jednak wątpliwości – tam, w dole, wił się kiedyś, między połyskującymi dziś dachami, mur oddzielający serce miasta od jego płuc, oczy od uszu, usta od nosa, wątrobę od trzustki. Patrzę na ulice, których mieszkańcy, kiedyś, zerkali na drugą stronę nie jak w okna sąsiadów – choć jako dzieci bawili się na tym samym podwórku – ale jak w okna innego świata. Niedostępnego. Obcego, choć znajomego. Znienawidzonego albo wymarzonego – zależnie od strony muru, po której umieściły ich los i polityczny skalpel. Symbol tego podziału mam pod nosem. 20 metrów od kwatery – przerobionej na hostel barki przycumowanej niedaleko stacji metra Warschauer – stoi jeden z najsłynniejszych fragmentów Muru Berlińskiego : East Side Gallery. Pełen barwnych graffiti jest dziś atrakcją turystyczną, jak wymalowany i wypełniony podpisami bolesnych wspomnień gips na złamanej nodze. Berlin potrafił połączyć przeszłość z przyszłością. Pogodzić wschód z zachodem. Skleić rozdarte życie. Tak jak przy słynnym Charlie Checkpoint.
Charlie Checkpoint – kiedyś brama rozdzielająca dla wielu raj od piekła, punkt, w którym ważyły się losy ludzkiego życia – dziś z wdziękiem pozuje do fotografii i wypełnia sprzedawane wokół pamiątki. Ale nie tylko w ten sposób niemiecka stolica poradziła sobie z demonami mrocznego „wczoraj”. Tuż obok Bramy Brandenburskiej, za gmachem zajmowanym przez amerykańską ambasadę, Niemcy przeznaczyli ogromny teren w samym sercu miasta na pomnik Pomordowanych Żydów Europy. Ponad 2700 betonowych bloków-steli, nieco pochyłych, różnej wysokości, tworzy poruszający labirynt, w którym każdy może budzić swoje własne skojarzenia i emocje. Projektant Peter Eisenman pozostawił zwiedzającym wolność interpretacji i był to najlepszy wybór. Wybór, który zwłaszcza Berlińczykom pozwolił rozprawić się z duchami przeszłości.
Niemcy stawiając ten wyjątkowy pomnik i finansując jego budowę nie próbowały zapomnieć zbrodni, jakie miał upamiętniać – raczej stanąć na przeciwko nowych wyzwań. Otwierająca drogę do tego projektu rezolucja Bundestagu wzywała, by „zachować w żywej pamięci niewyobrażalne wydarzenia z niemieckiej historii” oraz ostrzegała, by „przyszłe pokolenia nigdy nie łamały praw człowieka”. Bundestag, sam w sobie, też się zmienił, aby podkreślić przywiązanie do tych deklaracji. Na gmachu odbudowanego Reichstagu powstała imponująca, przezroczysta kopuła, która akcentuje transparentność współczesnej polityki Niemiec.
Cienie przeszłości, które rozerwały kiedyś nie tylko ten miejski dom niemieckich rodzin, ale rozszarpały wiele europejskich krajów i ziem, niczym łup drapieżców, odmieniając życie milionów na długie dziesięciolecia, znaleźć można w niedalekim Poczdamie. Zanim jednak spojrzałem tej historii z bliska prosto w oczy skusił mnie wiosenny kompleks pałacowy Sanssouci. Pozbawiony jeszcze wstrzymanego na zimę życia i kolorów sprawiał wrażenie niezwykle spokojnego, trochę surowego, ale majestatycznie pięknego, zwłaszcza pod bezchmurnym niebem.
Historia podziałów, które zmusiły liczne ludy – także Berlińczyków – do podjęcia trudu sklejania życia po latach, postawiła swoje pieczęcie niedaleko wspaniałego Sanssouci – w Schloss Cecilienhof. Ten niewielki pałac w nowym ogrodzie w Poczdamie był ostatnim wzniesionym przez Hohenzollernów – i stał się też ostatnim etapem kształtowania powojennego świata, zwłaszcza Europy. W lipcu i sierpniu 1945 roku to tu, przy wielkim, 3-metrowej średnicy stole, zasiedli przywódcy ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii. To tu kreślono politycznym skalpelem nacięcia na organizmie świata, które w wielu miejscach nawet Starego Kontynentu wciąż się nie zabliźniły. Jest coś poruszającego w chwili, gdy staje się na środku sali, do której trzema osobnymi wejściami, z trzech wydzielonych dla stron konferencji poczdamskiej stref pałacu, wchodzili Winston Churchill, Józef Stalin i Harry Truman, by decydować o swoich wpływach i życiu milionów rodzin, rozstawionych bez ich wiedzy i woli na szachownicy mocarstw. Jak wielką pewnością siebie, graniczącą z pychą, arogancją i bezwzględnością, emanował wtedy Stalin, który – choć ważyły się tak istotne sprawy – ani razu nie był widziany w Poczdamie z długopisem w dłoni, czy z notatkami, które by sporządzał. Robili to jego przyboczni. Ostatecznie postanowienia konferencji poczdamskiej dały początek podziałowi Europy na dwa rywalizujące ze sobą bloki. Co Berlin odczuł na swojej skórze w sposób wyjątkowo dotkliwy. A dziś? Dziś Berlin zachwyca nie tylko umiejętnym wyeksponowaniem swojej unikalnej przeszłości, ale zaskakuje też wplatającą się w miejskie arterie nowoczesnością. Olbrzymie wrażenie robi gigantyczne akwarium w hotelowym lobby Radisson Blu. Potężny cylinder mieści milion litrów wody a skonstruowana w nim sztuczna rafa koralowa jest schronieniem dla 1,5 tysiąca ryb blisko stu gatunków. Konstrukcja była takim wyzwaniem, że najpierw wzniesiono ów niepowtarzalny AquaDom a potem budowano wokół niego hotelowy gmach.
Podziw budzi też przypominające po zmroku gwiezdne miasteczko Sony Center rozbrzmiewające licznymi koncertami, rozbłyskujące tysiącami świateł i sprawiające wrażenie mikroświata zamkniętego milionami ton szkła i stali a od góry majestatyczną, namiotową kopułą.
Niektórzy dochodzą do przewrotnego wniosku, że nie ma co jechać dookoła świata, skoro cały świat można mieć w zasięgu ręki właśnie w Berlinie. To tu połączenie rozmaitych kultur napędza miasto niebywałą energią i wzajemną inspiracją. Odczułem to w niedzielę odwiedzając największy pchli targ Berlina, Mauerpark. Na wydzielonym tam niewielkim placyku karmiącym i handlarzy, i zwiedzających skosztowałem urugwajskich pasztecików, południowokoreańskich pierożków, otomańskiego koktajlu i marokańskiej herbaty. Popijając oczywiście – na koniec – rzemieślniczym piwem. Bo szlak piw był dla mnie jednym z najistotniejszych.
Odhaczając punkt piwnej edukacji i rozlicznych degustacji, w których ani razu nie powtórzył się ten sam trunek, odrobiłem też inne konsumenckie zadanie. Co i gdzie ciekawego zjeść – zapytałem kolegę z pracy, który w Berlinie ma rodzinę i często tam gości. Dostałem nazajutrz szczelnie zapisaną kartkę papieru a na niej – poza godnymi odwiedzenia atrakcjami miasta – kulinarne wskazówki. Burgermeister – zaliczony – pyszny przerywnik piwnego wieczoru na ulicach rozrywkowego Kreuzbergu. Curry Wurst Express – zaliczone – przekąska, w której można się zakochać. Nie zdołałem tylko dotrzeć po słodkie co nieco w Waffle Brothers… ale przecież jeszcze do Berlina wrócę, by może kiedyś, wyjeżdżając z tego miasta spokojnie powtórzyć za J.F. Kennedym : „Ich bin ein Berliner!”
A muzycznie, po berlińsku, bo mistrzowie el-muzyki, Tangerine Dream, powstali w Berlinie Zachodnim – a że tyle było o podziałach i sklejaniu życia – bo to się przecież czasem udaje – wybór utworu wydaje się uzasadniony…
Polecam Anje Lechner:)