Góry Żółte – Huangshan – część 1

Zobaczyć Góry Żółte, nawet gdy się w nich już jest, to nie taka prosta sprawa. Zanim tam pojechałem wiedziałem o – średnio – 250 dniach w roku, które skrywają te piękne szczyty za szczelną zasłoną chmur. Unikalne zjawisko „morza mgieł” zachwyca tu tajemniczością, ale większość turystów okrada równocześnie z szansy na podziwianie zapierających dech w piersiach widoków. Gdy stawiałem na górskim szlaku pierwsze kroki w uporczywym deszczu i mlecznej mgle byłem pewien, że poszerzę grono podróżników, których relacje o tym, czego nie zdołali zobaczyć czytałem przed wyjazdem do Chin. Nic bardziej mylnego. Po 3 dniach wyjechałem z Huangshan z takimi poparzeniami skóry, że wylądowałem w szpitalu w gabinecie dermatologa.

Wczesny poranek. Mam za sobą 10 godzin w nocnym pociągu z Suzhou.

Wysiadam z mojego wagonu a po chwili fala nierozbudzonych jeszcze pasażerów wylewa się na plac przed dworcem w Huangshan. Mam wrażenie, że każdy poza mną doskonale wie, gdzie iść. Nie lubię uczucia bezradności, nie chcę też swoim niezdecydowaniem przyciągnąć potencjalnych kombinatorów, którzy pod każdą szerokością geograficzną skwapliwie oferują zagubionym turystom swoje „bezinteresowne” wsparcie. Idę więc pewnie widząc w oddali skwer pełen busów. Z daleka lustruję wielobarwne tabliczki, którymi oznaczone są pojazdy zapełniające się klientami, ale nie mam szans z chińskimi znakami, a innych na autobusach nie ma. Problem rozwiązuje się w kilka sekund. Widok Europejczyka, z plecakiem, jest dla naganiaczy i pomocników kierowców jednoznaczną wskazówką. Niemal jednocześnie i ja i szczuplutki, młody mężczyzna rzucamy w swoją stronę słowo klucz : Huangshan; ja potakuję, a on wskazuje ręką najbliższy bus, w którym pozostało raptem parę wolnych miejsc. Ciasno. Ale to nie jest kraj dla niemal dwumetrowych mężczyzn – tłumaczę sobie w duchu usiłując w tym czasie poukładać nogi i plecak tak, aby jak najwygodniej znieść najbliższe półtorej godziny. Wygodnie, w sporej części drogą ekspresową, wśród coraz ciekawszych widoków dojeżdżamy do celu. Tangkou. To w tym mieście znajduje się centrum, z którego w sposób kompletnie nadzorowany i kontrolowany turyści są rozwożeni jednym z setek państwowych, tak samo umalowanych autobusów, pod jedno z wejść do Huangshan Scenic Area.

Ściskając swój bilet w dłoni staram się rozeznać w dworcowej hali, w której do poszczególnych wyjść, przy których czekają autobusy, prowadzą metalowe barierki pozawijane jak w labiryncie. Pokrzykiwania obsługi i napierające tłumy chińskich wczasowiczów to wystarczająca presja, bym popełnił błąd, którego skutki niebawem zrozumiem a potem też dotkliwie odczuję. Mam nocleg zarezerwowany niedaleko górnej stacji kolejki linowej Yuping, więc powinienem udać się pod wyjście z hali, z takim właśnie napisem. Ale w pośpiechu nie zauważam różnicy w napisie nad wyjściem i trafiam do busa wiozącego pasażerów do kolejki linowej Yungu. Yuping – Yungu… niby podobnie, ale to nie to samo. W trakcie jazdy autobusem powoli dociera do mnie moja wpadka. Liczę jeszcze rozpaczliwie, że autobus wyjeżdżając z doliny na wzgórza nagle odbije w lewo, bo na lewo powinien odbić, aby trafić tam, gdzie trafić chciałem. Ale serpentyny wokół bambusowych gajów bezlitośnie kierują nas na prawo, coraz bardziej na prawo. Mam dwa wyjścia. Opłacić kolejny autobus, by zjechać w dół, z powrotem do centrum, i znów następny, już właściwy, tracąc mnóstwo czasu, albo brnąć. Brnę. Na początek kolejka. Do kolejki. Spora. Ale o dziwo idzie sprawnie i po niespełna pół godziny z biletem na kolejkę linową Yungu pakuję się do wagonika. Ufff… porządna, szwajcarska robota – oddycham z ulgą widząc znany mi z alpejskich stoków narciarskich napis Doppelmayr. Im wyżej wspina się wagonik, tym mgły i chmury gęstnieją a po kabinie zaczynają spływać strużki deszczu. Widoków żadnych. Na górze wietrznie, chłodno, mokro. A miało być 29 stopni – wspominam rozczarowany czytane przed wyjazdem prognozy pogody. Wciskam na siebie przeciwdeszczową kurtkę z kapturem, pamiątkę po wizycie w Liverpoolu i studiuję ostrożnie mapę. Na drugi błąd mnie nie stać. Przecież i tak czeka mnie zasuwanie po górach przez 10 kilometrów, zanim dotrę do drugiej części pasma, na które wwozi tamta kolejka, Yuping, i gdzie stoi mój hotel. Porównuję oznaczenia przy szlakach z tym, co mam na mapie i ruszam. Schodami w górę, schodami w dół. Bo szlaki w Górach Żółtych zupełnie nie przypominają tych tatrzańskich czy bieszczadzkich. Tu nie postawi się stopy na mchu, korzeniach drzew, udeptanej ziemi czy naturalnie zostawionych skalnych stopniach. Tu chińska myśl poprowadziła wszędzie chodniki, niekończące się wężowisko schodów oraz wyciosanych lub wybetonowanych poręczy. Aby było łatwiej.

Na jednym z rozwidleń nie zgadza mi się to, co na mapie, z tym, co na znakach i tabliczkach. Pytam umundurowanego młodzieńca. I wkrótce tego pożałuję. Pokazuję mu palcem na mapie mój hotel. Od razu z przekonaniem kiwa głową i wskazuje mi drogę. Poprawiam plecak, chowam mapę i idę. Ale podejrzanie droga zamiast przynajmniej po równym, jak graniami, prowadzi mnie w dół, ciągle w dół, bezkresnym szlakiem stopni. Zmęczony, zziębnięty, zmoknięty i wściekły zaczynam podejrzewać, że nie przybliżam się do celu, choć od kilkunastu minut drałuję posłusznie w dół. Zaczepiam tragarza odpoczywającego właśnie na jednym z zakrętów. Mój palec ląduje na mapie na hotelu, a jego… wskazuje górę… Wypowiadając bez obaw, że ktoś mnie zrozumie kilka dosadnych słów w mowie ojczystej, wciskam plecak na grzbiet i spoglądam na niknącą w mgle ścianę schodów, na których wiem już, że wypluję duszę. Docieram do szczytu, pilnując już bardzo i mapy, i kierunkowskazów, i brnąc w żółtym tłumie setek chińskich zwiedzających, których jednobarwne foliowe okrycia chyba wyjaśniają dodatkowo nazwę tych gór.

Nie jestem ani pierwszym, ani ostatnim, który przekonuje się na własnej skórze, że niezwykle trudno jest zwiedzać góry Huangshan w spokoju i ciszy. Na kluczowych szlakach, przy hotelach i gościńcach, przy górnych stacjach kolejek i przy najsłynniejszych punktach widokowych kipi od ludzkiego mrowiska. Ludzie w każdym wieku, w każdej formie fizycznej, ale wszędzie tłumnie nadciągają ze wszystkich kierunków sprawiając, że nie ma szans, by poczuć się tu intymnie i wyjątkowo. A do tego większość tych grup chińskich wycieczek prowadzą przewodnicy uzbrojeni w mikrofony i podczepione do ubrania lub sterczące na kijach głośniki, przez które chrypliwym, jazgoczącym tonem, znanym z wielu polskich pielgrzymek, hałasują swoimi opowieściami i instrukcjami. Taka tu jest norma. Kakofoniczna. Jeśli masz do czynienia z atrakcją turystyczną, którą chińscy oficjele wyceniają na AAAAA – czyli najwyżej – to wiedz, że spędzisz tu czas w tłumie bez względu na porę roku czy dzień tygodnia. Z każdym kilometrem zbliżam się do swojego hotelu marząc już, by zrzucić plecak i przebrać suche ciuchy. Ale mimo kiepskiej pogody i lawiny chińskich spacerowiczów już widzę, że te góry są naprawdę niezwykłe. A co ciekawsze, na ostatnim odcinku mojej „wyprawy dwóch pomyłek” na niebie przebija się błękit i Huangshan postanawia pokazać mi swoje piękno i obiecując kolejne dwa dni wrażeń.

Nazajutrz doczekam się swoich prawie 30 stopni, bezchmurnego nieba, niepowtarzalnych widoków i żaru, który spali mi skórę. Bo właśnie skończył mi się krem.

Po takim wstępie do wędrówki po Górach Żółtych – miejscu bezdyskusyjnie pięknym – muzyczna dedykacja musi być nie mniej niezwykła i poruszająca… I taką też proponuję…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s