15 godzin

Przesiadka, jaką zafundowała mi w drodze do Wietnamu linia Air China była nieznośnie długa. Wizja spędzenia w terminalu lotniska w Pekinie całego dnia, od świtu do wieczora, skłoniła mnie do poszukania sensownego rozwiązania. Znalazło się kilka godzin jazdy od chińskiej stolicy. Wielki Mur Chiński.

Zmarnowanie 15 godzin nie wchodziło w grę. Zainspirowany opisami internautów, którzy już wcześniej usiłowali zagospodarować podobny czas przesiadki w Pekinie, postanowiłem wydostać się z lotniska, zdobyć na nim od ręki bezpłatną, dobową wizę i ruszyć w miejsce, do którego w innym przypadku musiałbym kiedyś przyjechać celowo. A tak – uznałem – będę miał już to z głowy, mówiąc krótko, odfajkowane. Pozostawało mi jedynie zdecydować, czy skupię się na Pekinie z jego Zakazanym Miastem w roli głównej, czy też podejmę rękawicę i dotrę do najbliższego odcinka Wielkiego Muru Chińskiego.

Przy tak długich przesiadkach Air China zapewnia miejsce w hotelu, który z puli kilku zaprezentowanych na stronie przewoźnika pasażer sam sobie wybiera oraz transport do miejsca noclegowego i z powrotem na lotnisko. Wybrałem taki, który był najbliżej jednej z linii metra. Po przejściu lotniskowych formalności i procedur już po 7 rano jechałem busem w stronę swojego hotelu. Odpoczynek, mimo długiego lotu i nieprzespanej nocy, zostawiłem sobie na potem, o ile jakiekolwiek „potem” po eskapadzie na mur mi jeszcze zostanie. Zrzuciłem w pokoju plecak, spakowałem do podręcznej torby to, co niezbędne, i z niewielką mapką ruszyłem w stronę metra. Luty, zima, temperatura niewiele powyżej zera, poranek dnia roboczego. Na stacji metra, niedaleko lotniska, za to z dala od centrum Pekinu zrozumiałem, co oznaczają godziny porannego szczytu w tutejszej komunikacji publicznej. Niewyobrażalny tłok, ale w spokoju i z płynnością zarządzany na peronach i w wagonach. Zlepiony z innymi pasażerami w jedną kołyszącą się ciżbę dojechałem w końcu do stacji, na której przesiadłem się do innej linii, już mniej oblężonej. Dowiozła mnie niedaleko dworca autobusowego, skąd – jak poinstruował mnie precyzyjny filmik na Youtube, z którego zrobiłem sobie notatki – odjeżdżał autobus ekspresowy 916. Obok dworca znajduje się genialne, nieustannie gwarne, centrum gastronomiczne oferujące niemal całodobowo pyszne, lokalne specjały. Obejrzałem ofertę wszystkich kilkunastu stoisk i z żalem, że mam tylko jeden żołądek wybrałem w końcu solidną miskę ogrzewającej zupy i chrupkie, pikantne naleśniki.

Autobus według instrukcji miał jechać około półtorej godziny do przystanku, na którym w jednym z podpekińskich miasteczek miałem wysiąść, by po przejściu na drugą stronę ulicy, z kolejnego przystanku, złapać następny z dwóch linii przejeżdżających obok wybranego przeze mnie odcinka zabytku. Instrukcja ostrzegała mnie, że przed kluczowym, przesiadkowym przystankiem do autobusów wskakują nieraz imitujący pracowników przewoźnika naganiacze, którzy widząc turystę nawołują, że to TU jest właściwe wyjście na „Wall”. Po wyjściu wpuszczeni w maliny podróżni skazani są na usługi taksówkarzy lub busiarzy liczących sobie oczywiście za usługę znacznie więcej niż autobusowy bilet. Poprosiłem więc kierowcę o pomoc pokazując mu wydrukowane z sieci chińskie znaczki na jakim przystanku chcę wysiąść wierząc, że mnie na pastwę naganiaczy nie wyda, i że wydrukowałem co należy. Starałem się mimo zmęczenia nie przysnąć, by nie zgubić miejsca przesiadkowego, choć samodzielnie miałem niewielkie szanse na rozpoznanie go mimo obejrzenia zdjęć okolicy i próby nauczenia się, jak brzmi nazwa tego przystanku anonsowana przez autobusowe głośniki. Czujność się opłaciła. Po kilku nietrafionych podejrzeniach w końcu rozpoznałem charakterystyczny budynek, który był dla mnie punktem orientacyjnym i upewniwszy się u kierowcy, że się nie mylę wysiadłem od razu wpadając w ręce taksówkarzy. Ignorując ich przeszedłem na przystanek po drugiej stronie ulicy i z zadowoleniem stwierdziłem, że częstotliwość kursowania interesującej mnie linii to zaledwie 15 minut. W tłumie innych oczekujących, lokalnych pasażerów, poczułem się spokojny a po chwili ostatni z taksówkarzy uznał, że niczego na mnie nie zarobi i próby zaczepek ostatecznie ustały.

Autobus przyjechał, już w standardzie innym niż podmiejski ekspres, i w lokalnej atmosferze, będąc atrakcją dla miejscowych, pokonałem ostatnie 20 minut podróży pod Wielki Mur Chiński. Ogromna brama, kasy biletowe, zakup wejściówek na mur oraz do podwożącego pod ten cud autobusiku i mogę odetchnąć – udało się bez przepłacania za zorganizowaną wycieczkę i bez sideł naciągaczy.

Plus z odwiedzenia tego miejsca w lutym i w dniu roboczym był taki, że – co w Chinach i przy najpopularniejszych atrakcjach turystycznych jest raczej rzadko spotykane – było niemal pusto. Sennie, jak w głębokim, posezonowym śnie. Nawet mijane przeze mnie sprzedawczynie na stoiskach z pamiątkami w niewielkim stopniu interesowały się mną i jedynie niektóre usiłowały bez wielkiego zaangażowania zwrócić moją uwagę na ich asortyment. Wspinaczka schodami do najbliższej wieży nie należała do najłatwiejszych, strome schody wyssały ze mnie resztki sił, ale na szczycie wreszcie mogłem podziwiać kawałek tej niezwykłej konstrukcji witany najpierw ostrzegawczą tabliczką.

Posłuszny nakazowi „no urine” zastanawiałem się tylko przez chwilę z rozbawieniem, czy tak sformułowane zdanie nie naraża mnie aby na grzywnę przewrotnie właśnie za to, że niczego w okolicy nie oznaczę.

Mogłem nacieszyć się wreszcie widokiem muru aż po horyzont po obu stronach wyobrażając sobie, że to wężowisko ciągnie się przez tysiące kilometrów. Ja stawiam stopy jedynie na nieznacznym wycinku, prowadzącym mnie, na szczęście dla moich nóg, raczej w dół. Gdzieniegdzie w załamaniach konstrukcji leżały jeszcze resztki zimowego śniegu. Kilka stopni powyżej zera w połączeniu z łagodną pogodą, niemal bezwietrzną, sprawiło, że spacer pustym zabytkiem był prawdziwą przyjemnością i nagrodą. Czyli to to. Tak wygląda.

Nie zmarnowałem 15 godzin. Zobaczyłem to. Wracając do Pekinu zasnąłem w ekspresowym autobusie nie bojąc się już, że przegapię przystanek. Znów skorzystałem z gastronomicznych pokus przy dworcu. Metro bez tłumu zawiozło mnie do hotelu, w którym zdążyłem jeszcze na chwilę się położyć, wziąć prysznic i spakować, zanim bus odebrał mnie, by odwieźć do terminala na wieczorny lot do Sajgonu. Za kilka godzin, w środku nocy, wyląduję już w Wietnamie i zapomnę o zimie. Tej krajowej. I tej na Wielkim Murze Chińskim.

A skoro o zapominaniu wzmianka się pojawiła, do muzycznego dopełnienia opowieści trzy utwory z mojej przeszłości, splątane z wspomnieniami, które zapomnieniu się opierają. I dobrze.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s