Tłum zbiera się tu regularnie, aby do głosu doszła samotność. Przewrotne. I to w samym środku wielomilionowej, jednej z największych metropolii świata. Na targach matrymonialnych w Parku Ludowym w Szanghaju tradycja zderza się z nowoczesnością, nadzieja z desperacją a serce z portfelem.
Matki i ojcowie, dziadkowie i babcie, wujkowie i ciotki – to oni pojawiają się tu w nadziei, że odmienią los młodszego pokolenia, że dla ich córek i synów, wnuków i wnuczek, bratanków i siostrzenic znajdą lek na samotność. A w Chinach zaczyna być ona nieznośna bardzo wcześnie. Zegar bezdusznie tyka. Kobieta, która nie wyszła za mąż a skończyła już 25 lat wkrótce będzie określana mianem starej panny – szengnu. A szeng oznacza w języku chińskim resztki po jedzeniu. Nie dziwi więc, że przy takiej presji, wielowiekowej tradycji i naciskach komunistycznej propagandy, zatroskani losami swoich dorosłych dzieci rodzice zrobią wszystko, by pomóc im „ułożyć sobie życie”.
Odnoszę wrażenie, że w tym tłumie wiele rodzin doskonale się już zna. Muszą tu przybywać od dawna. Dzielić wzajemnymi przeżyciami i pomysłami, komentować okazje, które przeszły koło nosa, lub ich totalny brak, wspierać, gdy tydzień po tygodniu nie pojawia się żaden promyk nadziei. Podejmują ten sam trud niezłomnie wierząc, że któregoś dnia ktoś odpowiedni pochyli się nad ich „ofertą”, nad ich parasolem, i nastąpi wyczekiwany przełom. Są zdeterminowani i cierpliwi, choć wiedzą, że skuteczność tej metody jest minimalna. Jeden procent szans? No i co z tego? Jeśli akurat ten jeden procent trafi się nam to mamy 100% sukcesu – nie pozwalają ograbić się z optymizmu.
Samych kandydatów tu nie ma. Często nawet nie wiedzą, że są tu prezentowani. To dlatego rzadko do ofert dołączane jest zdjęcie, bo ktoś mógłby je uwiecznić, zamieścić w internecie, na portalu społecznościowym, a przez to zdemaskować całe przedsięwzięcie. Bliscy robią to więc w sekrecie, albo nawet mimo sprzeciwu, który – bywa – z czasem zmienia się w kapitulację i pełne rezygnacji przyzwolenie. Rodzice czują wtedy, że robią ile mogą, że przynajmniej próbowali a nowocześniej myślący młodzi, hmmm… już nie tacy młodzi… i tak pozostają z przekonaniem, że to w ich rękach są stery i żagle. Rozmowy na targu toczą się między rodzicami albo dziadkami. To oni są tu partnerami do dyskusji i negocjacji. To oni porównują wzajemne oczekiwania i matrymonialne pakiety. Nie widziałem, aby panna na wydaniu lub kawaler do wzięcia sami brali tu sprawy w swoje ręce. Sam też z resztą nie byłem traktowany tu jako potencjał, choć przed niektórymi anonsami zatrzymywałem się dłużej i z pomocą telefonicznej aplikacji rozczytywałem ogłoszenie, by poznać jego szczegóły. Może moja mama byłaby tu prędzej partnerką do dyskusji. Nie ja. Zwłaszcza, że myliłby się grubo ten, kto myślałby, że cudzoziemiec, ot choćby Europejczyk, będzie tu na wagę złota, rozchwytywany i zaczepiany.
Proste i zapewne dalekie od doskonałości tłumaczenie aplikacji pozwala mi zrozumieć treść kilku anonsów. Jest data urodzenia, wiek, wzrost, zawód oraz ogólne informacje o statusie: posiadanym mieszkaniu, wykształceniu, kredycie czy samochodzie. Ważnym szczegółem jest też znak zodiaku, do którego przy aranżowaniu związków Chińczycy wciąż przywiązują dużą wagę. I numer telefonu. Sucho i technicznie. Nie ma miejsca na pasje, zainteresowania, marzenia. Bez emocji. Jakby połączyć giełdę samochodową z kącikiem złamanych serc. Na ogłoszeniu wystawionym w imieniu jednej szengnu – już blisko 40-letniej – wyczytałem, że wśród wymagań wobec kandydata na męża są jedynie zakres wiekowy, wzrost, by miał pracę. No i żeby był zdrowy i nie był rozwodnikiem. Tyle. Bo czegóż więcej będąc „resztką” – nawet zamożną z własnym mieszkaniem – można oczekiwać? Kobiety się szybko psują, jak brzoskwinie – wyjaśnia jeden z profesjonalnych swatów, który nie podejmuje się ofert od pań powyżej 33 roku życia. Panów z kolei przerażają kandydatki niezależne, wykształcone, z wymaganiami – Chińczyk nie weźmie sobie przecież kobiety lepszej od niego. Mógłby stracić twarz. Zetknięcie się z takim obrazem rzeczywistości sprawia, że targ natychmiast traci swój koloryt, „urok”, przestaje być „atrakcją turystyczną”. To smutna prawda o części chińskiej walki z samotnością. O skutkach lat z ograniczaniem rodzin do jednego dziecka. O efektach rosnących wymagań i presji. O gonitwie za osiągnięciami, które nie wykarmią potrzeby bliskości. I o tęsknocie za domem, skleconym choćby na zasadzie zimnego kontraktu. Porównując ogłoszenia można od razu dostrzec, jakich rodzin dotyczą. Ubogich, jak nierówno wyrwane i odręcznie zapisane kawałki kartonów, czy może majętniejszych, których anons błyszczy się na zalaminowanej, zadrukowanej komputerowo kartce. Po nich widać, którzy to weterani targowego życia, a którzy to nowicjusze, którzy wspierają się opłacanymi swatami, a którzy sztukują rzeczywistość swoimi środkami. Nie brak nawet ogłoszeń porzuconych, jak ich bohater lub bohaterka, pozbawionych opieki, opartych o pień drzewa, murek, przyciśniętych kamieniem, by nie uleciały za prędko jak nikłe nadzieje, złożonych na schodku w nadziei, że może coś, ktoś, kiedyś…
Tak wygląda kawałek strasznego świata samotności. Niestety bardzo różnorodnego. O innej jego twarzy Janusz Leon Wiśniewski napisał w książce „Wszystkie moje kobiety. Przebudzenie” : Samotność wcale nie zaczyna się od tego, że nagle nikt nie czeka na ciebie w domu. Samotność zaczyna się wówczas, kiedy pierwszy raz odczujesz pragnienie, aby czekał tam na ciebie ktoś zupełnie inny…
Muzycznie… może na pokrzepienie, może na przypomnienie, może na potwierdzenie…