Co byś zrobił, gdybyś jeszcze raz mógł przeżyć pierwszą miłość? Albo nie tę pierwszą, lecz kolejną, inną choć nie mniej ważną? Wrócić do miejsc, w których wszystko się zaczęło i mieć szansę poczuć to znowu? Przemierzyć tę drogę ponownie dostrzegając wyraźniej to, co widziałeś już wtedy, to, co przeoczyłeś zupełnie albo to, co z czasem zmatowiało, zgasło i przepadło? Mam takie miejsca.
Ze wzruszeniem i łzami ściekającymi mi na koniec po policzkach obejrzałem ostatnio film „Poznajmy się jeszcze raz”. To opowieść o kimś, komu w miejscu dawnych obietnic pozostały marne fantomy, zimny popiół wypalonego ogniska życia. Dostaje jednak szansę na powrót do wyjątkowego dla siebie roku i dnia. Bilet do starannie zaprojektowanego na jego życzenie miejsca z przeszłości, z którego kiedyś ruszył w drogę, ale która dziś nie przypomina już w niczym swoich wybrukowanych szczęściem początków. Świetny Daniel Auteuil i zjawiskowa Doria Tillier. Pomyślałem o swoich początkach. Różnych. I miejscach, z których wyruszałem. Jedno z nich, ze zrozumiałych powodów bliskie mojemu sercu i duszy, to moje rodzinne miasto, Przemyśl.
Kilka kilometrów od niego znajduje się arboretum w Bolestraszycach, dzieło wyjątkowego pasjonata, profesora Jerzego Pióreckiego. Rozrastający się od swoich narodzin w latach 70. ogród porasta dziś ponad 2200 drzew i krzewów i przeszło 1200 roślin zielnych. Bez mała 30 hektarów przyrodniczego płótna, na którym pędzle pogody, pór roku, roślinnych cykli i różnorodności nieustannie pozostawiają świeże ślady.
Gdy odwiedziłem arboretum ostatnio znów miało mi do zaoferowania coś nowego, ale też coś, co dobrze pamiętałem sprzed lat. Przypomniały mi się nastoletnie wypady z przyjaciółmi do kiedyś niezależnego a dziś włączonego do terenu ogrodu fortu, którego mroczne korytarze przemierzaliśmy z dreszczem ekscytacji nie mając jeszcze nieistniejących wtedy telefonów komórkowych z aplikacjami latarek. Przypomniały mi się ogniska rozpalane nieopodal grubych, spękanych eksplozjami i czasem murów umocnień. Przypomniała mi się tamta beztroska. Niezdefiniowana jeszcze i raczkująca dopiero przyszłość kusząco i barwnie obiecująca wszystkie najlepsze i najszczęśliwsze scenariusze. Nieskażona chybionymi wyborami, niepoorana strupami błędów na kolanach. Niezamoczona łzami rozczarowań, nieznająca zmarszczek trosk ani smaku gorzkich konsekwencji brzemiennych wyborów. Czysta kartka czekająca na zapisanie i pokolorowanie. To właśnie czuję spacerując ulicami „mojego” Przemyśla czy ścieżkami arboretum. Patrzę na miejsca, które mijałem na progu swojego życia i które, często zmienione, obserwuję teraz i nagle zlatują się chmarami myśli o tym, gdzie byłbym dziś, czego zaznał lub uniknął, gdybym kiedyś postawił krok w nieco inną stronę. Z kimś innym. Patrzę na miejsca, których nie jestem w stanie pokazać już nikomu tak, jak widzę je ja. Znasz to uczucie? Że patrząc na znajome miejsca widzi się je „podwójnie”? Takie, jakimi są obecnie i takie, jakimi się je zapamiętało? Tego drugiego obrazu – pełnego skojarzeń, obrazów, wspomnień, wydarzeń – nie jesteśmy w stanie nikomu namalować. Chyba, że przeżył ten okres z nami, obok, symetrycznie. Takie miejsca nigdy nie stają się anonimowe ani nijakie. Mają znaczenie. Są oznakowane przeszłością. Mogą się bardzo zmienić, ale i tak zostaje w nich, a raczej w nas, ten wydłubany rylcem czasu szkic dawnych chwil, przeżyć i doznań. Tak jak „karolek”, tak bowiem nazywaliśmy plac, na którym bawiły się dzieci z całej „parafii”, jak mawialiśmy na naszą dzielnicę w sercu miasta. Karolek, bo to był plac Karola Świerczewskiego. Dziś innego Karola. Wojtyły. Widzę go takim, jakim jest dziś ze szczytu Wieży Zegarowej, ale widzę też takim, jakim był. Mogę Cię tu zabrać, ale nie zobaczysz już miniaturowej, poskręcanej jarzębiny, na którą uwielbialiśmy się wspinać. Nie poczujesz słodyczy barwiących nasze palce i buzie morw, po które właziliśmy na drzewa lub strącaliśmy potrząsając gałęziami. Zostały dawno wycięte. Nie zobaczysz wymalowanych na nieistniejących już płytach chodnikowych tras kolarskich dla miłośników gry w kapsle. Ani klombów, do których co rusz wpadała kopana przez nas piłka, po którą trzeba było błyskawicznie i odważnie ruszyć zanim z okolicznych ławeczek lub okien rozlegną się karcące wrzaski zatroskanych o stan kwiatów emerytek. Nie ma już pagórka przy murku ani schodów, po których zimą jak wariaci zjeżdżaliśmy na sankach obijając sobie tyłki na nierówno przykrytych śniegiem stopniach.
Patrzę podobnie na dworek w arboretum, dziś z muzealnymi wystawami i eksponatami, ale kiedyś był czyimś domem, ktoś widziałby go inaczej, czuł inaczej. Tak jak malarz Piotr Michałowski. Wprowadził się tu w 1846 roku i tworzył nie mniej płodnie od swoich rówieśników: Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego czy Chopina. To tu u boku żony Julii i odwiedzany przez seniora rodu Kossaków czerpał inspirację z tego, na co w zmienionym kształcie patrzą teraz i moje oczy. Jak widziała ten dwór Julia, gdy jej mąż zmarł pozostawiając po sobie pustkę. Jak widziała go ich córka, gdy rodził się jej związek z Adamem Łempickim. Czy była w stanie rozrysować mu opowieściami to wszystko, ile to miejsce dla niej znaczyło? Czy on był to w stanie „zobaczyć” i poczuć?
Alejki w arboretum są jak ścieżki, po których przeszedłem w życiu. Niektóre proste. Inne pokręcone. Na wielu miałem wybór. Mogłem pójść w prawo lub w lewo. Wybierałem. Jak każdy z nas. Czasem dobrze. Czasem fatalnie. Choć nigdy nie wiemy, jak potoczyłby się nasz los, gdybyśmy wybrali kiedyś inaczej. Bo nie przeżyjemy przecież tego „inaczej”. Nie cofniemy się. Nie ruszymy z punktu zero na nowo tylko inną trasą. Nie ma rozgrzewki, treningu ani próby generalnej życia, po których zebrawszy doświadczenie wróciłoby się na start i rozpoczęło ponownie. Mamy jedno podejście. Nieustannie improwizujemy. Wierząc, że fortunnie. Trochę jak w „Jeszcze w zielone gramy” Wojciecha Młynarskiego:
Jeszcze w zielone gramy, chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar co nie raz już w dół runął
Jakby powiało zdrowo, to bym jeszcze raz pofrunął
Jeszcze w zielone gramy, choć życie nam doskwiera
Gramy w nim swoje role naturszczycy bez suflera
W najróżniejszych sztukach gramy, lecz w tej, co się skończy źle
Jeszcze nie, długo nie!
W arboretum jest też alejka z wyjątkowymi roślinami powiązanymi z historiami biblijnymi. Kolekcja nie jest duża, jak i duża nie jest Ziemia Obiecana skąd pochodzi. To wszak zaledwie 230 kilometrów z północy na południe. Nic w porównaniu z ogromem planety. Może dlatego tak trudno tę własną Ziemię Obiecaną odnaleźć. Sfotografowałem sobie z tej kolekcji jedną roślinę. Przywołuje na myśl jedną z najbardziej znanych opowieści ze Starego Testamentu. O początkach. I o wyborach, które miały ukształtować wszystko, co wydarzy się potem. Wyborach, które miały zagwarantować raj, ale go zaprzepaściły. Zakazane drzewo z równie zakazanym owocem poznania dobra i zła.
Może gdybym znalazł na gałązce choć rachityczne owoce, zerwał je i zjadł, byłoby mi prościej. Poznałbym dobro i zło. Nauczył je odróżniać w każdych okolicznościach, rozmytych niuansach, bezbłędnie. Ale chyba ktoś już tę próbę przerobił przede mną. Opisaną w księdze Genesis. A poza tym… gałązki były puste i bezowocne. Może to nie był na nie sezon. Może i na swój muszę jeszcze poczekać – pomyślałem. Tylko, że – i tu wrócę do filmowych analogii, od których zacząłem – czasami, nawet gdy życie poskleja skrzydła i zadmie wiatrem nowych szans, to trudno poderwać się do lotu z balastem opisanym tytułem innego, pięknego francuskiego filmu, w którym w 1992 roku znakomicie zagrał wspomniany już Daniel Auteuil a u jego boku niesamowita Emmanuelle Beart. „Serce jak lód”.
Ale to nie filmowe a muzyczne polecenia wieńczą moje wpisy zatem niech klamrą będzie piosenka, która tak jak Przemyśl czy arboretum, choć jest jedna, to można jej doświadczać na wiele sposobów. Zostawię ją w wersji podstawowej, poruszającej głęboko, potem mojej ulubionej oraz męskiej, by i miłośnicy męskich brzmień znaleźli coś dla siebie.
Pierwszy raz czuję niedosyt przy czytaniu opisów podróży i związanych z nimi emocji.
Będzie jakaś książka? ?? Bo ja czekam. …
Dziękuję za życzliwy komentarz podszyty niedosytem. Nie myślałem o tym, by z opisów wydziergać książkę, ale miło czytać, że mogłaby być dla kogoś ciekawa. Moje lenistwo, nieregularność i prokrastynacja to solidni wrogowie…
Doskonałe wydarzenie energetyczne ten Pana blog, korci do natychmiastowego zwiedzania.Szukam relacji z Neapolu, ale chyba nie dotarł tam Pan jeszcze.Ja zamierzałam,niestety musiałam odłożyć ten plan na półkę z marzeniami.
Oj wielu cierpi z powodu uginających się półek z odłożonymi na nie podróżami do zrealizowania. Trzymam kciuki za Pani Neapol.
Najwyższy czas powiedzieć NIE nieregularności, prokrastynacji czy lenistwu! 😊 Zgadzam sie, że tych historii powinno być dużo wiecej! Są one nie tylko ciekawe, barwne, ale też, tak jak ta powyższa, zachęcajace do refleksji nad wyborami i wybranymi scieżkami w życiu, które, jak się póżniej okazuje, zawsze mają swój cel i ostatecznie składają sie w pewną całość.
Z pewnością nie można w pełni pokazać innej osobie wspomnień związanych z danym miejscem, ale czytajac te opisy można poczuć klimat tych chwil, zobaczyć poskręcaną jarzębinę, jazdę na sankach, czy też klomby przyjmujące uderzenia piłek…. I to co ważne, po takiej lekturze otrzymujemy kolejną dawkę pomysłów na podróże, bo przecież jeśli czytając można było przenieść się do tych miejsc, to teraz powinno się jeszcze doświadczyć ich osobiście… Dziękuję za te wirtualne podróże i tak jak i inni czytelnicy poproszę o kontynuację, poproszę o wiecej… 🙂
Pozostaje mi tylko podziękować za tak miłe uwagi i zachęty, I życzyć nie tylko wirtualnych, ale zawsze pasjonujących podróży.
W tej relacji jest coś niezwykłego,uświadamia nieuświadomione,doświadcza nowego, odpuszcza stare, maski spadają jedna po drugiej.
Oklaski:)
Ciekawe ujęcie… i nowego, i starego, i opadających masek. Oklaski również. I kurtyna 😉