W krainie sierpa i młota

Samolot ląduje na pasie, który swoimi krawędziami sięga piaszczystej plaży. Z obu stron. Na wąskim cyplu wyspy Agatti poza wstęgą lotniskowego asfaltu nie mieści się praktycznie już nic. To w końcu najmniejsze terytorium administracyjne Indii. Garść słonecznych wysp rozsypana na Morzu Lakszadiwskim.

Upłynęło zaledwie kilkanaście dni odkąd Indie poluzowały swoje covidowe restrykcje rezygnując też z kwarantanny dla będących tu teraz wielką rzadkością Europejczyków. Nawet na największych lotniskach czy w głównych ośrodkach miejskich. Na trasie z Kochi do Agatti trzeba się więc tym bardziej pogodzić z rolą atrakcji nie widywanej tu od kilku lat pandemicznej wyrwy. Można się jedynie zastanawiać, czy pod tymi spojrzeniami więcej jest radości i nadziei na powrót normalności czy niepewności i lęku przed tym, co transkontynentalny przybysz może przewozić pod skórą, wykichać albo wykaszleć. A życie w Indiach to przecież często życie ramię w ramię, stopa w stopę, w ciżbie. Nie inaczej jest na przystani, na którą z mikroskopijnego lotniska dowożą pasażerów niewielkie busy. Mijając wcześniej wąskie języki betonowych dróg Agatti z jej zwyczajnym życiem.

Przy betonowym nabrzeżu gęstnieje tłum ludzi i pakunków, które za chwilę po wąskich, betonowych schodach zostaną sprowadzone na podpływające niczym taksówki łodzie, których burty ozdabiają resztki farby pamiętającej jeszcze czasy swej świetności. Wejście na pokład jest sprawne, szybkie i chwilami nawet lekkomyślne biorąc pod uwagę umykający pod nogami, rozkołysany falami „grunt”. Popyrkujący coraz żwawiej silnik wypluwa gęstsze kłęby spalin i skorupa oblepiona pasażerami i ich bagażem zatacza koło i odbija od nabrzeża po rajsko błękitnej lagunie. Po chwili przybija do burty większej jednostki, Black Marlina, który czeka na podróżnych i ładunek na głębszych wodach. Znowu chwiejna – także w poczuciu bezpieczeństwa – wersja zaokrętowania i pozostaje odliczać blisko 2,5 godziny rejsu do stołecznego w tym archipelagu Kavaratti.

W porównaniu z innymi wyspami regionu: Minicoy, Bangaram czy Kalpeni – Kavaratti nie zaoferuje idyllicznego spokoju, ciszy i turystycznej, błogiej ekskluzywności. Bo to stolica. Jest ruch, jest zgiełk. Oczywiście w skali mikro w porównaniu z choćby Mumbajem czy Delhi. Ale turysta jest tu – jak niemal wszędzie na świecie – trybikiem w machinie normalności. Jest administracja, są sklepy, uliczki i ich puls klaksonów, ponad 50 mniejszych i większych meczetów, są urzędy i urzędnicy – i ci, którzy chcieliby nimi zostać. Wieczorami ożywają więc megafony, z których jazgotliwie sączy się przedwyborcza propaganda. W tej części Indii nie pierwszą już kadencją cieszą się komuniści – co nietrudno odkryć obserwując porozwieszane plakaty i przystanki autobusowe. Ale z ust niektórych miejscowych słyszę, że rozczarowanie narasta, że kiedyś rządzili dobrze, a teraz to chyba trzeba by już tych komunistów wymienić. Jednak póki co nie brak zagorzałych wyznawców komunistycznej doktryny a ogarnięci przedwyborczą żarliwością kandydaci z dumą prezentują swoje ideologiczne pochodzenie i korzenie dopełniając rząd znanych nam skądinąd twarzy własnym, kontynuatorskim, uśmiechniętym, wpatrzonym wizjonersko w przyszłość wizerunkiem.

Choć Kavaratti nie rozpieszcza oczu i uszu tak bardzo jak wspomniane wyżej wysepki, i tak ma swój urok. Ludzi. Życzliwych, pomocnych i serdecznych. Jeden z nich zajmuje się tu ośrodkiem nurkowym. Niewtajemniczonych zabiera „na holu” w blisko półgodzinną podróż wokół przybrzeżnych raf – bardziej zaangażowanym zapewnia szkolenia, z którego akurat korzystała grupa policjantów, dla których w tej części Indii umiejętność radzenia sobie w wodzie i pod jej powierzchnią jest nieodzowna.

Popołudnia na plaży rozbrzmiewają śmiechem dzieci i nastolatków, którzy schodzą tu po lekcjach. Młodsi szaleją w wodzie, skacząc do niej lub wpychając do niej nieuważnych kolegów. Dziewczęta przesiadują natomiast na piasku lub pływającym mini-molo, dyskutują, przeglądają w telefonach media społecznościowe bez zwracania uwagi na to, że przez pajęczynę popękanych szybek niewiele już w tych smartfonach widać. Także na zdjęciach, do których o wspólne pozowanie ośmielają się w końcu poprosić. A gdy Kavaratti cichnie i pogrąża się w mroku kolacje zyskują dodatkowy wymiar przyjemności.

Miejscowi podróżują tu normalnie, po prostu. Ale zagraniczni turyści potrzebują zezwolenia wystawianego przez administrację wysp. Dlatego na Lakszadiwy najczęściej przybywa się za pośrednictwem którejś z – najlepiej certyfikowanej – agencji turystycznych, których nie brak i na samych wyspach, i w Kerali, skąd wypływają na Lakszadiwy promy i wylatuje samolot, czy w innych miastach (Mumbaju, Bangalore, Kochi, Delhi czy Kalkuta). Pomoc takiego pośrednika może czasem objąć rzecz wykraczającą poza standardowy pakiet. Na przykład przekonanie obsługi na lotnisku, że na znaleziony w bagażu Europejczyka alkohol da się przymknąć oko… wszak na Lakszadiwach obowiązuje prohibicja.

Aż prosi się w takich okolicznościach przyrody o muzykę, która nie zmąci tego idyllicznego obrazka. Nawet jeśli wydawałaby się kiczowato słodka.

Reklama

2 thoughts on “W krainie sierpa i młota

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s