Tam, gdzie pieprz rośnie

Plantacje pieprzu, fabryka sosu rybnego oraz farma pereł – to trzy wizytówki Phu Quoc na południowo-zachodnim krańcu Wietnamu, niedaleko kambodżańskich wód terytorialnych. To wcale nie znaczy, że wyspa nie ma niczego więcej do zaoferowania. Ma. I to naprawdę wiele.

Ze względu na położenie, dość ustronne i izolowane, przez długie dziesięciolecia wyspa była wykorzystywana m.in. jako więzienie. Na Phu Quoc trafiali skazańcy w czasach dominacji francuskich kolonistów. Gdy wyspę w trakcie wojny wietnamskiej kontrolowali Amerykanie w Coconut Tree Prison przetrzymywanych było 40 tysięcy więźniów VC. Kolonia karna jest z resztą w użyciu do dziś. Ale to nie dawne baraki ani gwarantujące jednocześnie z uwięzieniem tortury niskie klatki odwiedzam w trakcie objazdu wyspy na wynajętym skuterze.

Wyjeżdżając na wschód z głównego miasta wyspy Duong Dong już za jego rogatkami znajduję rodzinną plantację pieprzu. Wita mnie leniwe poszczekiwanie zmęczonych upałem, nie ruszających się ze swojego miejsca psów. Nie potrzeba żadnych biletów ani przewodnika, nikt z resztą z pracowników farmy nie pokazuje się, ani nie wychodzi mi na spotkanie. Bez skrępowania można zostawić skuter na placu przed budynkiem łączącym dom z częścią firmową i ruszyć na uprawne poletka. Równo posadzone rośliny tworzą tu równiutkie szpalery podobne pod tym względem do plantacji chmielu. Można tym labiryntem spokojnie spacerować.

Wiem już, jak i gdzie rośnie pieprz, dowiaduję się też, że to od sposobu obróbki po zebraniu tego samego plonu zależy, czy do konsumentów trafi jako czerwony, biały czy klasyczny, czarny. Wyjeżdżam z plantacji z pamiątkami, które lądują w schowku pod siedzeniem skutera. To dwie lokalne pasty/sosy pieprzowe, które przed zakupem mogłem kosztować czując przyjemny ogień na języku i unikalny, nieznany mi dotąd smak, jedna przyprawa na bazie flagowego składnika oraz oczywiście kilka opakowań głównego bohatera.

IMG_4966

Po drodze na drugą stronę wyspy, gdzie przy Truong Beach prowadzona jest farma pereł, mijam miejsce, o którym wspomniał mi David, bardzo pomocny i przyjazny współpracownik hostelu, w którym się zatrzymałem. To rodzinna firma produkująca z lokalnych produktów – głównie z owocu, o którego istnieniu nie miałem pojęcia – napoje alkoholowe i syropy. W Thanh Long Sim Wine okazuję się tego poranka jedynym klientem. W przestronnej, klimatyzowanej i gustownie urządzonej sali pokazowej na półkach i stojakach prezentują się miejscowe wina, z których najmocniejsze mocą nie ustępują wódkom. Przyjechałem skuterem, więc testowanie ograniczam do zamaczania języka w mikroskopijnych ilościach trunków, acz pokusa była ogromna, by degustacji poświęcić więcej uwagi. Po chwili w moim „bagażniku” lądują kolejne zdobycze, kilka win o różnym potencjale zniszczenia i niewinny syrop.

IMG_4967

Czas na klejnoty. Budynek stojący jakby na odludziu, przy niezabudowanej kompletnie – jeszcze – części plaży biegnącej wzdłuż zachodniego brzegu wyspy, wita klientów potężną figurą perłopławu, przy którym wylewające się z autobusów wycieczki chętnie się fotografują. W środku wszystko co można sobie wyobrazić z pereł i masy perłowej. W rzędach gablot mienią się setki kolczyków, bransoletek, naszyjników i przeróżnych ozdób, zarówno tych noszonych na ciele, jak i dekorujących wytworne salony. Na szczęście nie trzeba mieć fortuny, by znaleźć tu coś dla siebie. Wiele z pięknych wyrobów można tu kupić już za równowartość kilkudziesięciu złotych mając przy okazji pewność, że wychodzi się z produktem oryginalnym a nie podróbką, od jakich roi się na ulicach wyspy, w rozlicznych sklepikach czy na straganach na nocnym markecie. Pięknie ubrane dziewczęta z obsługi nie pozwalają żadnemu z klientów poczuć się niedostrzeżonym, co przyznam nieco mnie męczyło. Gdziekolwiek się nie ruszyłem, jak cień podążał ktoś za mną. Miałem wrażenie, że zmieniając poszczególne strefy sali pokazowej, niczym w sztafecie lub precyzyjnie dopracowanym balecie, byłem bez słowa przekazywany kolejnym opiekunkom stoisk. Gdy choć na chwilę dłużej zatrzymałem się przy którejś z gablot bezzwłocznie zjawiała się przemiła osoba dopytująca o to, co wzbudziło moje zainteresowanie i gotowa wyjąć dowolny produkt, by podać mi go do obejrzenia. Przyznam się uczciwie, że chwilami ulegałem pokusie, by ów „ogon” zgubić i spacerować w sposób, który wyraźnie utrudniał personelowi nieustanną asystę. Zanim wybrałem bransoletki i kolczyki udało mi się poprosić o wycieczkę do części produkcyjnej farmy. Z przywołanym dla mnie przewodnikiem zeszliśmy schodami na poziom manufaktury. Nie zdawałem sobie sprawy, że nawet przy tak kontrolowanym procesie sukces w pozyskaniu pereł jest tak niepewny – mimo dopracowanych metod hodowli zaledwie w znikomej części perłopławów wytwarza się pożądany klejnot. W przypadku niektórych gatunków ten odsetek powodzenia jest tak niski, że usprawiedliwia, wraz z oczywistym, unikalnym pięknem, barwą lub rozmiarem, wysoką cenę. Przyglądam się pochylonym przy mikroskopach i szkłach powiększających pracownikach, którzy z chirurgiczną precyzją rozpoczynają walkę o perłę. Rozwierają muszle, implementują pod ciało stworzenia drobny, drażniący je zalążek przyszłej perły, po czym nakładają specjalnie porcjowane lekarstwo, które pozwala stworzeniu uniknąć komplikacji i spokojnie, już potem w specjalnych klatkach opuszczanych na płytkie dno pobliskiego wybrzeża, produkować swój skarb.

Na koniec zostaje mi najbardziej aromatyczny punkt jednodniowego objazdu wyspy. Fabryka słynnego, cenionego na całym świecie, sosu rybnego z Phu Quoc. Jest niedaleko centrum głównego miasta. Podobnie jak na plantacji pieprzu przez nikogo nie zatrzymywany ani nie zagadywany wchodzę na główną halę, która natychmiast osacza mnie intensywnym, rybim zapachem. W potężnych kadziach zachodzi proces, którego efekty ściekają z wolna do podstawionych zbiorników. Jak się łatwo domyślić, ze względu na wrażenia zmysłowe ta część wycieczki nie trwała długo. Za to w przyzakładowym sklepiku kupiłem kilka buteleczek, które z trudem upchnęły się pod moim siedzeniem. Ale trud się opłacił.

Wszystkie zdobyte tego dnia skarby wyspy Phu Quoc sprawiły po powrocie do kraju – nie tylko mi – ogromną przyjemność. No dobrze, zgoda, może poza jednym dziwacznym w smaku winem. Na szczęście nie piłem go sam, więc bolało mniej.

Po trzech wyjątkowych atrakcjach z jednej niesamowitej wyspy, trzy muzyczne atrakcje jednego fantastycznego wykonawcy.

Dodaj komentarz