Lukumades

Możesz się bardzo starać. Ale nie wszystko zależy od Ciebie. A czasami złośliwość i przewrotność losu jest wprost proporcjonalna do podejmowanych wysiłków. Im bardziej Ci zależy, tym los donośniej rechocze. A gdy odpuszczasz, kapitulujesz lub godzisz się z sytuacją ta nagle się odmienia. Znasz to?

Jechałem z ustaloną listą „do skosztowania”. Nie mogło być inaczej. W końcu to była pierwsza wizyta w tym kraju. Przygotowałem się więc. Wiedziałem, by w Salonikach i na Półwyspie Chalcydyckim poprawnie zamawiać souvlaki. Bo souvlaki w Atenach to grillowane mięso w bułce a’la pita – trochę jak kebab – a w Salonikach to szaszłyk, nazywany z kolei w Atenach kalamaki. Kalamaki w Salonikach i na Chalkidiki oznacza natomiast zupełnie co innego. I tu jego zamówienie skończyć się może żartem barmana i podaniem słomki do picia, a w przypadku wyjątkowego poczucia humoru sprzedawcy słomki wetkniętej w kebabową bułę.

Na mojej liście były też mniej – w teorii – ryzykowne pozycje. Było tsipouro – byle podawane w wersji bez anyżkowego wkładu, co szybko zrozumiałem po pierwszej pomyłce. Były dolmades – przepyszne, drobne gołąbki zawijane w liście winogron.

I coś jeszcze. Lukumades. Małe, chrupkie pączki ozdobione miodem albo czekoladową polewą przypominającą płynną Nutellę.

„Koniecznie skosztuj lukumades” – namawiała mnie koleżanka, która dzieliła się ze mną swoimi licznymi greckimi doświadczeniami. I namówiła, choć wyznawcą słodyczy nie jestem. Już od pierwszego dnia pobytu zacząłem o lukumades wypytywać. Ale to już był schyłek sezonu. Pandemiczne czasy też zrobiły swoje. Większość lokali, cukierni i piekarni już pozamykana. Asortyment ograniczony. O ile więc zmierzenie się z tsipouro, souvlaki, dolmades i owocami morza było proste do zrealizowania – upragnione pączki wydawały się niedostępne i nieuchwytne. Poza ich sproszkowaną wersją w pudełkach na sklepowych półkach. Mimo szczerych chęci nie pomogła właścicielka pensjonatu w Siviri.

Przecząco kiwająca się głowa Kostasa z jednej z nadmorskich tawern też odbierała nadzieję. Bezradne „nie” padało w kolejnych, nielicznych, czynnych kafejkach.

Siviri odsyłało do największego kurortu Półwyspu Kassandra – Kalithea. Gdy po kilku dniach znalazłem się na jego ulicach, już wygaszonych, spokojnych, posezonowych, ukrytych za zatrzaśniętymi okiennicami i roletami, nadzieję budziły trzy cukiernie. Niestety. „Może w Salonikach” – doradziła zatroskana sprzedawczyni w jednej z nich. „Tam na pewno się uda” – dodała na pocieszenie. Ale Saloniki odpadały. Bo to miał być tylko przyjazd od razu na lotnisko, bez okazji na spacer po mieście. A na lotnisku już sprawdziłem – lukumades nie było. Senna już i pięknie wyciszona Kalithea dołączyła więc do rozlegającego się od Siviri chichotu losu. Przecież koleżanka zapewniała, że te pączki to standard, wszędzie, na każdym kroku. No tak – odpowiadali w piekarniach, cukierniach i tawernach – ale w sezonie, a to już po – dodawali. Ostatnie dni pobytu w Grecji przypadły najurokliwszej miejscowości Kassandry – Afytos. Z powiewającą coraz wyraźniej w moich oczach białą flagą zaczepiałem jeszcze personel w czynnych tu cukierniach. Bez skutku. Nie pomogła nawet przesympatyczna kelnerka z Agory, której serdeczność jak magnes przyciągała gości do tego lokalu w sercu miasteczka.

Wiedziałem już. Nie skosztuję lukumades.

Ostatni wieczór w Afytos był już dość chłodny. Po dniu, który rozgrzał słońcem i barwił oczy błękitem zatoki zmierzch studził zaledwie 17 stopniami. Obiadowy wybór padł – w sumie nie wiedzieć czemu – może przez promocyjną zupę rybną – na mijaną każdego dnia w drodze z nabrzeża do kwatery tawernę, ładnie urządzoną, ale pozbawioną atmosfery Agory. Nie było żadnych innych gości.

Nie miałem zbytniej ochoty na deser, który w greckich knajpach podawany jest najczęściej,  bo można się i „nadziać” na dopisaną niespodziankę na rachunku, jako poczęstunek i prezent. Serdeczny kelner poprosił, by poczekać zapewniając, że to co poda jest bezinteresownym gestem dla gości. Po chwili wrócił z kuchni. Tak, Czytelniku. Już dobrze wiesz i dobrze wyczuwasz co się stało. Na wielkim, płaskim talerzu na stół wjechała tego ostatniego, greckiego popołudnia dorodna, rumiana, pachnąca porcja oblanego płynną czekoladą lukumades.

Tyle było stawianych pytań. Tyle szukania. Tyle obejrzanych witryn. Tyle przeglądniętych menu. Tyle rozpalonych i gaszonych nadziei. Tyle uporu i zawziętości. Każdego z dni. W każdej z miejscowości. Chwytana za odzież i włosy każda z okazji. Daremnie. Wszystko po to, by życie przyniosło osłodę w chwili, gdy się już na to przestało liczyć. Bo takie ono jest. Nie kłania się naszym pragnieniom na zawołanie. Ale potrafi nagrodzić za wytrwałość.

Słodko? Owszem. Muzycznie niech zatem też będzie słodko i radośnie. Na koniec też po prostu pięknie i ujmująco. Nie z Grecji co prawda, lecz z Islandii.

2 thoughts on “Lukumades

Dodaj komentarz