Wenecja Wschodu

Urodził się i zmarł w mieście uznawanym za jedno z najpiękniejszych na całym świecie. W Wenecji. Gdy w 1276 roku pojawił się chińskim Suzhou był pod takim jego wrażeniem, że szukając najtrafniejszego opisu ówczesnej stolicy jedwabiu skojarzenie wydało mu się oczywiste i uzasadnione: Wenecja Wschodu.

Z szanghajskiego lotniska Pudong chcę jak najszybciej przedostać się na drugą stronę metropolii, gdzie przy innym międzynarodowym porcie lotniczym, Hongqiao, jest interesujący mnie dworzec kolejowy. To z niego najłatwiej złapać szybkie pociągi, które w zaledwie pół godziny dowożą do odległego o niespełna 100 kilometrów od Szanghaju Suzhou. Oba lotniska łączy przecinająca wielomilionowego molocha linia metra, ale przed skorzystaniem z tej na pozór najprostszej i najmniej skomplikowanej formy podróży ostrzega mnie pracownica lotniskowej informacji. Są godziny szczytu i jazda potrwa całe wieki. Mój naszkicowany w ogólnym zarysie plan rozpada się więc już w pierwszych minutach chińskiej przygody. Dziewczyna namawia mnie na autobus, choć nie potrafi mi wszystkiego precyzyjnie wyjaśnić. Muszę na niej polegać, muszę w ogóle polegać na podpowiedziach Chińczyków w trakcie tej podróży, bo nie wyposażyłem się przed wyjazdem w szczegółowe informacje logistyczne – celowo, nie przez zaniedbanie – a o samodzielnym rozczytaniu się w chińskich rozkładach jazdy, tablicach informacyjnych i drogowskazach nie ma nawet mowy. Docieram do miejsca, skąd odjeżdża część autobusów. Kilka stanowisk. Opisane po chińsku. Stojące już autobusy także. Znowu trzeba pytać. Od razu zrozumiałem, że mieszanka podekscytowania, bezradności i dezorientacji skazująca mnie na seryjne lekcje zaufania będzie mi w ciągu najbliższych dwóch tygodni bratem syjamskim. Zagadnięty kierowca jednego z autobusów wskazuje mi właściwy pojazd, szybko też przekonuję się o nieprzereklamowanej uprzejmości Chińczyków, gdy miejscowy student także jadący na stację Hongqiao zapewnia mnie, że wszystko jest w porządku. Autobus znacznie szybciej niż metro przewozi mnie autostradą przez Szanghaj konfrontując moje oczy z wcześniejszymi wyobrażeniami o tym mieście. Na dworcu melduję się przy kasie z wydrukiem internetowej rezerwacji na pociąg i odbieram swój bilet. Dobrze, że wcześniej odrobiłem zadanie domowe i mam ze sobą prostą instrukcję, jak czytać chińskie bilety kolejowe. I jak zachowywać się na stacji. Nie ma mowy o wejściu na peron, gdy się ma na to ochotę. Z ławek w wielkiej poczekalni trzeba śledzić tablice informacyjne, które podpowiedzą, kiedy podróżni mogą ją opuścić. Informacja na czerwono, to jasne, potem na pomarańczowo, też jasne, i w końcu na zielono, gdy sznur pasażerów stoi już w kolejce do wskazanego wyjścia na peron na chwilę przed wjazdem właściwego pociągu. Jest późne popołudnie, więc w szczycie powrotów na miejsca siedzące nie ma szans, na szczęście podróż jest krótka. Jestem w Suzhou. Jest już ciemno. Przypominam sobie, jak szukając inspiracji i pomysłu na wyprawę do Chin natrafiłem na informacje o tym mieście. Internetowe zdjęcia malowniczych kanałów i urokliwych parków wyrobiły we mnie przekonanie, że trafię do podszanghajskiego miasteczka kojącego spokojem i kameralnością. Z pewnością… 5 milionów mieszkańców… 4 linie metra… kameralnie, jak diabli… Z wydrukowaną mapką hotelowej rezerwacji wychodzę z dworca i trafiam na ulicę. Szok. Spodziewałem się chińskiego zgiełku, kakofonii klaksonów, dzwonków rowerów i nawoływań przechodniów – a tu cisza. Niekończąca się rzeka skuterów i motocykli to w sporej części bezgłośnie przemieszczająca się masa pojazdów elektrycznych. Inaczej niż w Indiach – pomyślałem wpatrując się połyskujący odbijanymi światłami kanał oblewający mury wyznaczające starą część miasta.

Kilkanaście minut spaceru i byłem już przy swoim hotelu przy uliczce tak zwyczajnej, a nie turystycznej, że od razu mi się spodobało. Dosiadłem się do stolika pobliskiego baru, w którym nikt nie mówił po angielsku ani nie miał angielskiego menu. Próbowałem ułatwić sobie wybór kolacji bawiąc się ściągniętymi zawczasu aplikacjami, z których jedna pomogła mi przed chwilą w negocjacjach z recepcjonistką, którą z mozołem przekonałem, że za nocleg zapłacę nazajutrz, w poniedziałek, gdy w otwartym banku wymienię pieniądze. Ostatecznie zamówiłem coś metodą „na Lotto”, czyli chybił-trafił. Z ulgą dla żołądka i podniebienia ale z nędznymi wnioskami finansowymi stwierdziłem, że na chińskim rynku kulinarnym sprzyja mi o wiele więcej szczęścia niż w krajowej loterii.

Kolejne dwa dni w Suzhou to okazja, by poznać opisane już na tym blogu unikalne ogrody pod patronatem UNESCO oraz kanały, które obudziły w XIII wiecznym podróżniku z Wenecji skojarzenie z jego rodzinnym miastem, mimo wyraźnych różnic, bo i kultura inna, i budynki, przekąski w barach, tempo nadbrzeżnego życia, gondole i gondolierzy.

Jak wiele turystycznych miejsc na świecie i Suzhou ma swoje sztandarowe alejki wzdłuż kanałów, przy których tłoczą się restauracje, sklepy z pamiątkami, naganiacze, lodziarnie, cukiernie i wszelkie odpustowo barwne stoiska handlowe, ale wystarczy – jak we włoskiej Wenecji – pozwolić sobie trochę zabłądzić i zejść z utartych szlaków, by zobaczyć miasto w nieretuszowanej wersji.

Na przeciwko mojego hotelu od świtu do późnego wieczora tętnił życiem rodzinny biznes, który zapewniał mi niezapomniane w smaku i śmiesznie tanie śniadania i popołudniowe przekąski. I choć o porozumieniu się po angielsku nie było mowy życzliwość właścicieli rekompensowała wszystko a wybierane na ślepo pierożki nigdy nie rozczarowały bez względu na farsz, na jaki w ramach tej spożywczej loterii trafiałem.

Po sąsiedzku była też typowa chińska jadłodajnia, w której wciąż obowiązywał zwyczaj, o którym lata temu ze zdumieniem czytałem w reportażu zamieszczonym w Dużym Formacie Gazety Wyborczej. Autor owego tekstu opowiadał o swoim zakłopotaniu, gdy w jednej z restauracji, w której gościł w towarzystwie Chińczyków, nie wiedział co począć ze zbierającą się w jego dłoni kupką ości i skórek, których nie miał gdzie odłożyć, bo układanie ich na skraju własnego talerza wydawało mu się nieeleganckie a innego naczynia na odpadki na stole nie było. Z kłopotu wyzwolił go spostrzegawczy kompan biesiady. Wyciągnął dłoń, by przejąć kłopotliwy ładunek po czym … cisnął nim pod stół. Ot tak, po prostu. Oczywiście teraz w wielu knajpach, barach i restauracjach zadbano o pojemniki na odpadki, nie brak kubełków stojących przy stolikach, ale w wielu najprostszych, typowych, chińskich ulicznych barach wciąż trzeba sobie radzić z resztkami w ten właśnie sposób i nie jest to bynajmniej postrzegane w takich miejscach jako brak wychowania i niechlujstwo. Choć nie ukrywam, czułem się niezręcznie, mimo iż widziałem, że od czasu do czasu obsługa porządkuje – choć to zbyt wielkie słowo – stoliki i to, co wokół nich.

Prawdziwa perełka weneckiego klimatu czekała jednak na mnie z dala od starej części Suzhou. I trafiłem na nią, jak przystało na moją chińską wyprawę, przez loteryjny przypadek. Przeglądając mapę miasta i okolic zmagałem się z dylematem, co wybrać na jednodniowy wypad poza miasto. A pokus jest wiele. Przepiękne okolice Taihu Lake z Xishan Scenic Zone ukrytym na wyspie połączonej z lądem długim mostem wspartym m.in. na dwóch innych, niewielkich wysepkach. Jest też Yangcheng Lake z uroczymi parkami i świątyniami otoczonymi mrowiem nęcących zmysły barów i restauracji. Nudzić nie można by się było także za rozciągającym się za biurowcami i drapaczami chmur Jinji Lake, przy którym czekają nie tylko widoki i alejki, ale i atrakcyjny lunapark, który obejrzałem już po zamknięciu w czasie jednego z wieczornych spacerów. Ostatecznie wybrałem wygodę. Ze stacji 4-tej linii metra przy moim hotelu pojechałem na południe, do samego końca, w godzinną podróż aż do Tongli i tamtejszego starożytnego miasta. Przy końcowej stacji metra jest pętla autobusowa, z której – znów przy pomocy życzliwych kierowców – trafiłem do właściwego pojazdu, który z nowoczesnej części dzielnicy w kilkanaście minut dowiózł pasażerów na jeden z parkingów rozmieszczonych wokół Tongli Ancient Town. Bilet pozwala nie tylko wejść na teren tego magicznego miejsca, ale umożliwia też wstęp do kilku najciekawszych zabytków: świątyń, ogrodów, wieży i pawilonów. Labirynt alejek i placów poprzecinany jest pajęczyną kanałów, po których krążą łódki mieszkańców oraz specjalne „gondole” dla turystów. A na nabrzeżach przytulone do murów budynków lub krawędzi nad wodą kafejki, stoliki i gościnni gospodarze zachęcający do zrelaksowania się przy czymś pysznym i aromatycznym. Na głównym placu powitał mnie nieoczekiwanie koncert jakiejś ulicznej, rockowej kapeli, która grała covery światowych przebojów i bruk pełen wyrytych na nim pamiątkowych napisów.

Po zmroku alejki i kanały ozdobione lśniącymi lampionami wyglądały tak bajecznie, że nie żałowałem ani chwili porannego, przypadkowego wyboru, ani tego, że już na miejscu postanowiłem nie wracać od razu po zwiedzeniu Tongli, tylko zostać tu aż do zmierzchu, choć – co się wkrótce okazało – miało to swoje brzemienne skutki. Autobus, który mnie tu spod stacji metra dowiózł kursuje tylko do 18:00, sprawdziłem więc w punkcie informacji turystycznej jakie inne, miejskie autobusy, i skąd, zabiorą mnie pod metro. Zmęczona już dniem dziewczyna wskazała drogę, innym wyjściem niż to, którym się tu dostałem, na pozastarówkowe ulice Tongli, gdzie miałem znaleźć przystanek autobusowy konkretnej linii. Nie powiedziała mi już jednak, że i on kursuje do określonej godziny, do 18:30… Zrozumiałem to, gdy stanąłem na przystanku usiłując wydedukować cokolwiek z chińskiego rozkładu jazdy. Przy interesującym mnie numerze autobusu wśród znaczków, szlaczków i hieroglifów widniały dwie godziny, poranna i popołudniowa, dotarło więc do mnie, że to początek i koniec kursowania i że w widełkach czasowych się nie zmieściłem. I że do wyboru został mi… jedyny już autobus, który wieczorem jeszcze tą ulicą jeździ. Z radością dostrzegłem jednak, że na długiej liście nazw przystanków przy jednym z nich, około 20-stym w kolejności, widnieje rysunek wagonika, podobnie jak przy mojej linii autobusu. Uratowany! Dłużej, bo dłużej, ale do metra dojadę. Autobus podjechał po chwili, wsiadłem do niego czując ulgę, zapłaciłem kierowcy za kurs i rozsiadłem się wygodnie. Trzeci przystanek okazał się końcowym. Kierowca po angielsku ani w ząb a ja wywieziony kompletnie nie wiem już gdzie obmyślam rozpaczliwy plan powrotu piechotą do starożytnej części Tongli, by pielgrzymkę do centrum Suzhou rozpocząć jeszcze raz. Z nadzieją na przecięcie gdzieś linii metra. Aplikacja! No tak. Szybko pokazuję kierowcy tłumaczenie słowa „metro” i efekt był natychmiastowy. Kierowca wiedząc już o co chodzi zagubionemu turyście wyskoczył ze swojego pojazdu, wybiegł na ulicę krzykiem i gestami zatrzymując kolegę, który pętlę już opuścił i wjeżdżał właśnie na dwupasmówkę. Przez otwarte drzwi wymienili kilka zdań, mój kierowca dał mi po chwili znak ręką, bym przyszedł i załadował mnie do autobusu tej samej linii, tylko… wsiadłem poprzednio nie w tym kierunku, w którym należało. Zapewne poinformowany o mojej „błyskotliwości” nowy kierowca nie wziął już ode mnie pieniędzy, i wskazał wolne miejsce w jednym z przednich rzędów. Jechaliśmy długo. Bardzo długo. I dopiero wtedy zrozumiałem, jak wielkie jest Suzhou, jak rozrośnięte, jak wciąż pnące się do góry i rozlewające na wszystkie strony nowymi wieżowcami, osiedlami i arteriami. Tak jak całe Chiny. Przestałem liczyć przystanki ciesząc się, że wśród tych życzliwych ludzi nie zginę, nawet jeśli w ząb się nawzajem nie rozumiemy. W końcu kierowca przywołał mnie i pokazał dłonią przed siebie. W oddali, na szerokiej ulicy między potężnymi osiedlami, zobaczyłem bramy raju: lśniący w wieczornym mroku znak stacji metra. Podziękowałem i po chwili zorientowałem się, że jestem dopiero w połowie trasy metra między moim hotelem a Tongli, ale to już pestka. Zabawniej było, gdy przyszło mi się dogadywać w Bank of China podczas wymiany paruset dolarów. Ale to już historia na zupełnie inną opowieść.

Muzycznie natomiast – dla przeciwwagi – w genialnym remixie Bob Dylan o ludziach, którym z życzliwością jest nie po drodze…

Dodaj komentarz