Wśród „rodaków”

W praktyce poza nazwiskiem nie łączy mnie z tym krajem nic. Podejrzewam, że w moich żyłach nie ma nawet kropelki madziarskiej krwi. A jednak, gdy po raz pierwszy przekraczałem granicę węgierską poczułem coś, co trudno zdefiniować. Bo nosząc takie nazwisko przez całe życie czułem, jakbym nosił też na sobie ciuchy przesiąknięte zapachem węgierskiego ogniska.

Grudzień 2016 roku. Już po zmroku przekraczam granicę słowacko-węgierską. Pusta, wąska i ciemna droga nie pasuje do wyobrażeń o międzynarodowej trasie. Na poboczach coraz mniej śniegu, który jeszcze po słowackiej stronie, na górskich trasach, zalegał w solidnych ilościach. Jestem na Węgrzech, pierwszy raz w życiu. Życiu, które naznaczone było – i zapewne będzie – wyjaśnianiem pisowni i wymowy własnego nazwiska. Kiedyś, zaintrygowany, odwiedziłem węgierski konsulat, by dopytać, jak w mojej „ojczyźnie” brzmi moje nazwisko, i czy cokolwiek znaczy. Usłyszałem, że na Węgrzech to … imię. I można je przetłumaczyć na Błażej.

Światła Miskolca. Pierwsze węgierskie miasto, które odwiedzam. I w którym spędzę grudniowe, wolne dni. Ruch w śródmieściu i wokół centrów handlowych spory, ale to nic dziwnego, jest 23 grudnia, nazajutrz dla wielu Wigilia a potem święta Bożego Narodzenia. Ostatnie zakupy, pośpiech, przygotowania. To nie jest szczyt sezonu turystycznego. Wśród wolnych kwater można było dowolnie przebierać. Mijam serce miasta i wjeżdżam do rekreacyjnej, uzdrowiskowej części Miskolca, Tapolca. Sennie, martwo niemal. Tłumny zapewne w sezonie deptak wzdłuż niewielkiego strumienia prowadzący do znanego kompleksu basenów i term wciśniętych w skalne groty teraz tonie w półmroku rozświetlanym tylko z rzadka przez reflektory przejeżdżających aut i zziębnięte latarnie. Kilka ostrych zakrętów i parkuję przy willi, w której z powitaniem śpieszy serdeczna, pomocna gospodyni. W części przeznaczonej na apartamenty na wynajem są 4 lub 5 lokali. Wszystkie teraz puste.

Nazajutrz gospodyni oferuje bilety do jaskiniowych basenów, bo dla swoich gości ma specjalną zniżkę. Trzeba się pośpieszyć. Dziś Wigilia, więc wszystko będzie czynne krócej. Po krótkim spacerze witają puste, ale otwarte już bramki prowadzące do popularnego ośrodka i sympatyczne panie z obsługi, które nieszczęśliwie wylosowały dyżur tego dnia i nudziły się zapewne z braku klientów w oczekiwaniu godziny wyzwolenia. Kluczyk do szafki, kąpielówki włożone i niemal cały kompleks jakby na prywatny użytek, bo klientów można policzyć na palcach rąk i nóg. A baseny, jaskiniowe korytarze, poukrywane groty i wnęki, odpowiednio podświetlone, robią niesamowite wrażenie.

IMG_3688IMG_3691IMG_3694IMG_3699IMG_3697IMG_3698IMG_3708

Kilka godzin jaskiniowych przyjemności mija dość szybko, ale gwarantując rozpieszczający poziom zrelaksowania. Na zewnątrz wśród licznych, ale zamkniętych dziś na głucho stoisk z przekąskami, pamiątkami i drobiazgami, nieśmiała muzyka dobiega z głośników tylko jednego z barów. Mam szansę wrócić do kolejnego wspomnienia z dzieciństwa, gdy na Franciszkańskiej w Przemyślu można było kupować węgierski smakołyk. Starsza, znudzona chyba przedświąteczną atmosferą para przyjęła zamówienie i po chwili na stole ląduje przede mną dorodny langosz z kwaśną śmietaną i dodatkową porcją cierpkawego sera. Jeszcze szybkie zakupy. Do otwartego do 16-tej Tesco udaje się wpaść godzinę przed zamknięciem. W wózku lądują madziarskie, pikantne kiełbaski i salami, kilka paprykowych past – ostrych i słodkich – rozsławiająca ten kraj mielona i wędzona papryka, ognista i łagodna, słoiki z węgierskimi piklami, a jakże, także z odpowiednią dawką pikanterii, trochę słodyczy oraz piwo i wino, w tym przepyszny, jak się okazało wieczorem, Tokaji Aszu. Słodkie, deserowe, tak bajecznie smaczne, że nie utrzymało się nawet godzinę. Wieczorne wyjście do restauracji, w pobliżu kwatery. Czynne były zaledwie dwie. W jednej z nich – połączonej z pensjonatem – zajętych raptem kilka stolików. Swój występ na żywo właśnie skończyła cygańska orkiestra … dwuosobowa. Świątecznym przysmakiem Węgrów jest m.in. zupa rybna z karpia, halaszle. Może to kwestia jej nieudanej wersji, a może niedopasowania gustów, ale męczyłem się z nią okrutnie; wodnista, bez wyrazu, z wielkim kawałkiem karpiowego dzwonka z grubą skórą i mnóstwem ości. Drugie danie – nie pamiętam co zamówiłem – zabiło mnie wielkością. Na desce pojawiło się tyle mięsiwa i dodatków, że po wchłonięciu całości cieszyłem się, iż kwatera jest raptem kilkaset metrów dalej. Ale nie nauczyłem się niczego na własnych błędach, bo nazajutrz, w innym, lokalnym barze Tusculanum Étterem, zamówienie skończyło się wniesieniem na stół solidnej deski wyścielonej kilkoma rodzajami mięs, z dodatkami tak licznymi, że i pluton wojskowych po poligonie nie narzekałby na niedobory kalorii. Pyszne było, ale zgrzeszyłem… ilością.

Pierwszy dzień świąt, poza grzechem obżarstwa, wypełniła wycieczka poza miasto. W pięknych Górach Bukowych okalających Miskolc położony jest dostojny, luksusowy kompleks hotelowo-wypoczynkowy Lillafured do złudzenia przypominający renesansowy zamek lub pałac. Wokół niego rozsianych jest kilka unikalnych jaskiń, tama powstrzymuje rozległe jezioro a zamarznięty zimą, najwyższy w kraju, 20-metrowy wodospad zachwycał lodowymi naciekami. Były też alejki wijące się wśród wiszących ogrodów.

IMG_5354[1]IMG_5351[1]IMG_5353[1]

W centrum tej niewielkiej miejscowości jest stacja kolejowa wąskotorowej trasy dawnego szlaku służącego drwalom do zwożenia z gór drewna. Wszystko wyglądało na zamknięte, jak to w święta. Szkoda…

IMG_3726IMG_3727IMG_3730IMG_3722

Ale nagle na boku zamkniętego na głucho budynku widzę grupkę spacerowiczów. Okazuje się, że na tyłach otwarte jest kasowe okienko a za parę minut na stację wjedzie ostatni tego dnia skład kolejki wąskotorowej, która zjeżdża już do Miskolca. Decyzja zapadła błyskawicznie. Z biletem w ręce czekam na wagoniki a po auto wrócę… jakoś… Pomartwię się na dole. Przejazd kolejką ogrzewaną piecykiem na drewno okazał się atrakcją nie gorszą od jaskiniowych basenów. Kilka tuneli, trasa wijąca się po lesistym zboczu z widokiem na dolinę, wąskie, rachityczne mostki i niezliczone zakręty. A z końcowej stacji w Miskolcu tramwaj do pętli a z niej lokalny autobus, którym sprawnie i szybko dostałem się z powrotem do Lillafured po wiernie czekający na mnie samochód.

Mimo świątecznej pustki i bezruchu udało się więc w te kilka grudniowych dni w Miskolcu tchnąć życie i uniknąć znudzenia. Nawet na centralnej, zabytkowej ulicy miasta, znalazł się jeden czynny pub, z którego obsługa uparcie wyprowadzała na dwór uparcie wracającego do środka półprzytomnego już z upojenia niesfornego gościa, który starał się ukradkiem przysiąść gdziekolwiek i chroniąc przed zimnem usnąć z policzkiem na stoliku. Ale obsługa za każdym razem uznawała, że krioterapia na zewnątrz zrobi lepiej jemu samemu, a przy okazji także pozostałym gościom, którym niekoniecznie po drodze było z takimi widokowymi wrażeniami. Ostatnie piwo, ostatnie przeliczane forinty, by zostało na bilet autobusowy na kwaterę. I tyle. W samochodzie, na znanej mi już wąskiej trasie do granicy ze Słowacją znów towarzyszy mi nieuzasadnione, a jednak autentyczne wrażenie, że oto byłem wreszcie w krainie moich przodków. Wśród swoich.

A na muzyczny finisz opowieści Garden City Movement… po prostu…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s