Jaskiniowiec

Jaskinia Hang Vom była znana lokalnej ludności oraz speleologom od dłuższego czasu, ale zwiedzającym została udostępniona zaledwie trzy miesiące przed moim przyjazdem do Wietnamu. Nie przebiła się na pierwsze strony kolorowych broszurek, w większości nie ma o niej wzmianki wcale. I przegrywa z najpopularniejszymi w okolicy, niewątpliwie pięknymi no i tańszymi: Paradise Cave, Phong Nha Cave czy Dark Cave. Dlatego ją wybrałem.

Tam. Tak ma na imię nasz przewodnik. Nasz, bo nie będę na tej wyprawie sam, ale nie będę też w zgiełkliwym tłumie. Razem ze mną 14-kilometrowego trekkingu przez dżunglę podejmie się tylko dwóch młodych Węgrów. Już w busie odkrywam, że jeden z nich nazywa się dokładnie tak, jak ja. Tyle, że to, co jest jego imieniem, u mnie pełni rolę nazwiska. Tam wiezie nas najpierw do bazy, z której zabieramy ekwipunek. Dobieramy sobie kaski, oświetlenie czołowe a także kapoki i specjalne, antypoślizgowe buty przypominające sandały, które przydadzą się w jaskiniowej rzece. Oczywiście. Mojego rozmiaru obuwia nie ma. To w końcu Wietnam. Sandały ani więc nie wyglądają uroczo, ani też nie są wygodne, ale o tym przekonam się dopiero za kilka godzin. Drogą, która niczym pętla bieszczadzka przecina park narodowy Phong Nha-Ke Bang, dojeżdżamy do mostu nad górską, pełną kamieni rzeką. Wysiadamy z busa, kompletujemy ekwipunek i ledwo zauważalną wyrwą w ścianie roślinności wchodzimy na ścieżkę. Zakładamy rękawiczki, bo trekking przez dżunglę tu oznacza także niejednokrotne wspinanie się po ostrych, chropowatych i nierównych formacjach skalnych ukrytych w leśnej gęstwinie. Zamiast lin mamy gałęzie drzew i pnącza zwisające wokół niczym warkocze albo wijące się między pniami i kamieniami. Pierwszy przystanek, nad górskim strumieniem.

IMG_2794IMG_2778IMG_2770IMG_2777

Poranek. Ptaki już się przekrzykują a przed naszymi oczami od czasu do czasu przelatują niesamowite motyle połyskujące chabrowymi skrzydłami o rozpiętości bliskiej rozmiarowi małej dłoni. Tam opowiada nam o dżungli, o trasie, o zwierzętach i o jednej roślinie, której pod żadnym pozorem nie powinniśmy dotykać. Pokazuje ją nam. Potrafi solidnie poparzyć skazując ofiarę na wielodniowe, bolesne komplikacje i żmudne leczenie. Słuchając koszmarnych opowieści przewodnika myślę sobie, że barszcz sosnowskiego to przy tej niewinnie wyglądającej roślince jest raptem jak muśnięcie pokrzywy. Z ptasiego chóru wyrywają się szczególni soliści. Nie znam ich nazwy, ale wydawane przez nich odgłosy do złudzenia przypominają uruchomioną w warsztacie ślusarskim piłę mechaniczną. I nie ma w tym grama przesady. Podobno tym „uroczym” dźwiękiem przekonują do siebie samiczki wsłuchujące się pilnie w jazgot samców usiłując ustalić, który z kandydatów jest w stanie zaoferować najefektowniejsze „piłowanie”. Żałuję, że utracony kilka dni wcześniej smartfon skazuje mnie na brak swobody w dokumentowaniu tej wyprawy, ale Tam pozwala mi robić zdjęcia swoim telefonem i obiecuje mi je potem przesłać. Jak widać, dotrzymał słowa.

IMG_2784IMG_2789IMG_2785

Wysoka wilgotność szybko daje się we znaki. Koszulka, pod plecakiem z ekwipunkiem, szybko staje się mokra a spocone ciało wabi biesiadników. Szczęśliwie repelenty robią swoje a nieczułe na nie insekty, jak zapewnia Tam, nie są dla nas groźne, ot jedynie towarzysko sobie przysiądą i skorzystają z darmowego transportu. Docieramy do prowizorycznego obozu, w którym czekają już dwaj współpracownicy przewodnika, którzy dostarczyli tu prowiant na nasz lunch oraz sprzęt do jego przygotowania. Tu możemy zostawić część bagażu, założyć kaski i czołówki oraz chwilę odpocząć. Po powrocie z jaskini to będzie nie tylko nasza przebieralnia, ale też stołówka, na której pomocnicy Tama zaserwują nam szaszłyki z grilla, grillowany ser tofu, trochę warzyw, świeżych ziół, sosów i dipów oraz papier ryżowy do zawijania tych przekąsek w poręczne roladki.

IMG_2790

Z obozowiska do wejścia do jaskini jest już niedaleko. Najpierw wijąca się wśród skał i drzew ścieżka, potem drabiny i pomosty ustawione nad labiryntem niesamowicie poszarpanych skał aż wreszcie ukazuje się nam potężna, otwarta paszcza groty. W odróżnieniu od turystycznych perełek regionu ta jaskinia nie jest w żaden sposób przerobiona „pod turystów”. Nie ma w niej żadnego oświetlenia. Nie ma wybudowanych chodników i schodów, ani poręczy. Jest zupełnie naturalna, nie licząc długiej liny, która pomaga nam wspiąć się na jeden dość stromy odcinek jaskiniowej trasy. Oddalając się od wejścia ustawiamy światła czołówek a dodatkowe, ręczne latarki ukazują to, co jaskinia ma do zaoferowania. Niezwykłe formacje przypominające kokony „obcych” lub smukłe, morskie meduzy. Są strzeliste kolumny i podobne do rozwianych wiatrem chorągwi nacieki. Albo taras zwieńczony balustradą ozdobioną setkami drobnych wzorków. To wszystko ukryte w labiryncie korytarzy i sal rozsianych na wielu poziomach, którymi krążymy w górę w i dół.

IMG_2804IMG_2807IMG_2808IMG_2810IMG_2817

W pewnej chwili, gdy znajdowaliśmy się w głębi jaskini przewodnik prosi nas, byśmy usiedli. I wyłączyli latarki. I byli kompletnie cicho. Kilka pstryknięć i robi się kompletnie ciemno. Czerń jest tak gęsta, że omal można jej dotknąć. Nie ma szans, że przyzwyczajony do mroku wzrok zobaczy po chwili cokolwiek, choćby kontury dłoni. Staramy się bezszelestnie oddychać i nie poruszać. Odcięci nagle od kluczowych bodźców wsłuchujemy się we własne ciała i przejmującą ciszę ciemności przerywaną jedynie z rzadka odgłosem skapującej gdzieś kropli wody, która jaskiniowym echem potęguje magiczne wrażenia. Mijają minuty. Gdy w końcu przewodnik zabiera głos stawia nam pytanie, ile minut tak siedzieliśmy. Oceniamy, że 5 lub 6. W rzeczywistości minęło 12 minut. Niesamowite. Wracamy do wyjścia, by po lunchu wskoczyć w kapoki i gustowne sandały i w kaskach i czołówkach na głowie przejść do innej części jaskini, z wielkim jeziorem i podziemną rzeką. Mamy w niej do pokonania prawie 500 metrów. Płynąc, bo stanąć ze względu na głębokość się nie da. Staje się to możliwe dopiero pod koniec trasy, gdy spokojna i krystaliczna, chłodna woda prowadzona strzelistym, jaskiniowym korytarzem niczym wydłużonym lejkiem dociera do ślepej uliczki, z której z szumem wydostaje się niewielkim otworem, zasysającym skołtunione litry na niższy poziom podziemnego labiryntu. Tam dopiero po naszym powrocie, bo sam z nami nie płynął, odpowiada nam na stawiane wcześniej pytania, jak tu jest głęboko. Co najmniej kilkadziesiąt metrów – mówi, i wyjaśnia, że toń jest głębsza, ale dotychczasowe pomiary prowadzono tylko prowizorycznie i pomiarowa lina skończyła się przy badaniu nie osiągając jeszcze dna jeziora. Dobrze, że mieliśmy kapoki.

IMG_2821

Po powrocie do hostelu dopytuję się jeszcze, dlaczego te „dziksze” wyprawy nie należą do najtańszych. Okazuje się, że koszty generowane są m.in. przez pozostałości po wojnie wietnamskiej. W wielu regionach kraju nadal znajdowane są miny i niewybuchy. Co roku dochodzi w Wietnamie do tragicznych wypadków. Dlatego ścieżki dla turystów i terenowe trasy muszą być regularnie sprawdzane, zwłaszcza że pod deszczach, powodziach lub osunięciach ziemi takie śmiertelne pułapki potrafią się przemieszczać. Cieszę się, że swoją wizytę w parku narodowym Phong Nha-Ke Bang rozpocząłem od tej „niedostosowanej” turystycznie jaskini. Na drugi dzień zostawiłem sobie olśniewającą Paradise Cave oraz Phong Nha Cave, ale o nich opowiem przy innej okazji. Bo teraz jest okazja, by podzielić się czymś nie dla oczu, lecz dla uszu…

 

 

 

 

 

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s