Wenecja jest „nasza”

Nasza? Bo zalana, jak – stereotypowo, ale i prawdziwie – przeciętny Polak? Nie. Rzecz w tym, że nosi w sobie słowiańskie geny. I choć na wieść o takim pochodzeniu swego pradziada każdy Wenecjanin parsknie śmiechem nie brakuje tajemniczych poszlak i niejednoznacznych argumentów.

Nad archipelagiem poprzecinanych licznymi kanałami 120 wysepek sklejonych w jedno 370 mostami i mostkami unosi się cień tajemnicy. Dla wielu badaczy to raczej mit lub legenda sprzeczna z historią. Ale samo „może” staje się niebywale smakowite, kuszące i intrygujące, choćby też zbyt romantyczne, by mogło być prawdziwe. W swoich Wyspach Zaczarowanych Waldemar Łysiak sugeruje, że Wenetowie, którzy pojawiwszy się na terenie dzisiejszej Italii wypędzili z jej północ-wschodniego skrawka Eugenów, byli Słowianami. Zepchnięci potem marszem Atylli na lagunę założyli osadę rybacką. Laguna Veneta ze słowiańskim rodowodem? Teorii tej rozgłos próbował nadać nawet nasz wieszcz. W wykładzie o literaturze słowiańskiej w paryskim College de France Adam Mickiewicz wpuścił tę rewelację w ucho Zachodu. Ale wyleciała drugim. Późniejsze próby udowodnienia słowiańskiej tezy również nie wzbudziły sensacji. Ale…

Wenecjanina nie zastanawia fakt – który jako argument wytacza Łysiak – że jego siostra, żona i kochanka są blondynkami, co we Włoszech nie jest zjawiskiem powszechnym, a w Wenecji owszem. Nawet włoskie malarstwo zaskakuje obserwatora odkryciem, że to na płótnach weneckich mistrzów roi się od blond piękności. Może zatem weneckie damy to córy i wnuczki słowiańskich branek, którymi handlowano w średniowieczu na potęgę? Może to także urodziwe Słowianki skrywały się pod znanymi już od XIII wieku słynnymi, weneckimi maskami, przyjmując podobnie zamaskowanych kochanków lub przemykając anonimowo weneckimi uliczkami snując intrygi i spiski.

I tak intrygujące, wyjątkowe, piękne, unikalne miasto umiera. Nie tylko dlatego, że nieustannie osuwa się w głębiny. Kilka milimetrów rocznie wydaje się niezauważalne, ale oznacza, że przeciętny Wenecjanin będzie w ciągu swego życia świadkiem pogrążenia się swego rodzinnego miasta o prawie 40 centymetrów. O ile jeszcze miasto będzie przez Wenecjan zamieszkane. Wyrok wydała też współczesna cywilizacja. Jeszcze w latach 50. XX wieku mieszkało tu 300 tysięcy ludzi. Dziś pęka psychologiczna bariera 60 tysięcy a każdego dnia z zapisów Urzędu Miasta wykreślane są kolejne nazwiska. Horrendalne ceny rozdęte masowym napływem turystów wypłaszają Wenecjan z laguny nie mniej skutecznie, jak niegdyś ich przodków wojska Atylli. Możliwe, że w tym tempie w 2030 roku zabraknie stałych mieszkańców Wenecji. Pozostaną hotele oraz kwatery na wynajem rozlewające się po kolejnych kondygnacjach starych, niszczejących murów i współcześni najemnicy ściągający do miasta, by obsługiwać 55 tysięcy wczasowiczów, bo tylu średnio pojawia się tu każdego dnia. Do tego Wenecja z trudem broni się przed zabójczą mieszanką wilgotnego, słonego, morskiego powietrza z wypluwanymi przez otaczający lagunę przemysł chemikaliami, która z zimną, nieubłaganą cierpliwością morduje rzeźby, balkony, freski i dachy. Oj… chyba zrobiło się za smutno… niepotrzebnie… Bo Wenecja mimo wszystko wciąż jest dumna, wspaniała i piękna.

Autobus z lotniska w Treviso pokonuje długi most łączący stały, włoski ląd z sercem Wenecji a widoki zza okna już oszałamiają, choć to dopiero namiastka tego, co można zobaczyć z końcowego przystanku na Piazzale Roma. Pierwsze wrażenie? Nierealności. Bo od lat tyle się o Wenecji słyszy, tyle razy się ją obejrzy w telewizji, tyle razy się o niej marzy – aż wreszcie jest, ona, przed oczami i pod stopami. Godzinny rejs najbardziej popularnym i obleganym vaporetto, tramwajem wodnym linii 1, to na otwarcie pobytu uczta dla oczu. Gran Canale w całej krasie i okazałości.

IMG_4012IMG_4046IMG_4013IMG_4015IMG_4022IMG_4087

Gdy vaporetto opuszcza Gran Canale i mija ostatnie przystanki wzdłuż Placu świętego Marka i pięknego parku przecina wkrótce lagunę i kończy swój godzinny rejs przy nabrzeżu Lido, ostatniego lądowego stróża Wenecji od strony otwartego morza. To jak się okazuje także stróż spokoju i ciszy. Za plecami zostawia się tłumy turystów i nieustający gwar, a w zamian otrzymuje się długie plaże, barwne lodziarnie, rodzinne pizzerie i przyjazne bary. I jeszcze zapach światowego kina, bo to właśnie na wyspie Lido odbywa się u schyłku lata słynny Wenecki Festiwal Filmowy.

Wielokrotnie spotykałem powtarzającą się w podróżniczych wspomnieniach czy blogowych opisach radę dotyczącą zwiedzania Wenecji. Zgub się. Po prostu. Odstaw mapę i klucz dowolnymi zakamarkami. Z natury trudno rozstać mi się z mapą na dłużej, zerkam więc na nią od czasu do czasu dla pewności. Ale to się sprawdza. Uciekając z głównych szlaków Wenecja nagle robi się inna. Spokojna, wręcz senna. Prawdziwsza. Powiązana tysiącami metrów sznurów i lin do suszenia bielizny kołyszącej się na wietrze, jak rodzinne chorągwie. Pełna wąskich, niemal niespławnych kanałów z zaparkowanymi przy kruszejących murach od dawna nieużywanymi łódkami i motorówkami.

IMG_4097IMG_4096IMG_4172IMG_4070

Na pobliską wyspę Murano, a ściślej mówiąc na archipelag siedmiu małych wysepek zamieszkałych teraz przez parę tysięcy osób, zwiedzających przyciąga przede wszystkim niezwykłe, przepiękne szkło. Hutnictwo jest tutejszą tradycją, o której z dumą opowiadają w lokalnym Museo Vetrario podczas prezentacji procesu produkcji. Ale wystarczy pospacerować znacznie spokojniejszymi niż w sercu Wenecji alejkami nad brzegami kanałów, by w licznych sklepikach i rodzinnych manufakturach docenić kunszt i talent miejscowych rzemieślników. Bo kolory, kształty i wykonanie tych szklanych cudeniek są oszałamiające. A ceny… niskie nie są, ale da się znaleźć drobiazgi, które i zachwycą i nie zdemolują kieszeni.

IMG_4176IMG_4033

Włoskie jedzenie. Legendarne. I nie bez powodu opiewane. Choć słodyczy nie umieszczam na liście swoich faworytów to za lody pistacjowe, jasno brązowego koloru, podawane w La Mela Verde mógłbym się dać pokroić. Zachęcony ich niepowtarzalnych smakiem sięgałem potem po różne pistacjowe lody w Polsce… to tylko marne imitacje… Jako mistrzowie makaronu Włosi i w Wenecji potrafią oczarować. W labiryncie alejek i uliczek można znaleźć na przykład Dal Moro’s. Tu makarony różnych kształtów, kolorów i odmian są na bieżąco przygotowywane a widok suszących się w witrynie nitek i tasiemek jest bardziej niż kuszący. Acz spróbowanie z pudełka na wynos dania zabarwionego na czarno sosem z atramentem kałamarnicy nie dla wszystkich będzie błogim doznaniem. Świeżość, smak, makaronowa perfekcja – za 5 do 7 euro. Ale jeszcze taniej można się w weneckim stylu posilić zamawiając w licznych, serwujących je knajpkach cichetti. Cichetti jest dla Wenecjan tym, czym dla Hiszpanów tapas. Wybór rozmaitych przekąsek, często w formie mikro kanapek lub bułeczek z serami, szynką czy pomidorami a do tego nieco wina, do wyboru, do koloru. I nie warto się zniechęcać brakiem miejsc do siedzenia. Przystanek na taką przekąskę na stojąco jest tu normą, jak w All’ Arco, Cantina Do Mori, Al Merca czy moim ulubionym, narożnym, blisko Piazzale Roma, Bacareto Da Lele, w którym cichetti oferują choćby za 1,50 euro.

IMG_4194IMG_4186

Wenecja, choć już z noszonymi wyłącznie w czasie karnawału maskami, nadal gwarantuje sporą dawkę anonimowości. W bezimiennym tłumie łatwiej zdobyć się na coś, czego nie uczyniłoby się zapewne z otwartą przyłbicą. Stąd być może wpis, jaki „ozdobił” drzwi jednej z toalet – szczęśliwie nie pozostawiony bez komentarza…

IMG_4187

Aaaaa… zachwycony Wenecją zapomniałbym o muzycznej inspiracji… kanadyjskie odkrycie z wokalistką o bliskich, bo łotewskich korzeniach…

4 thoughts on “Wenecja jest „nasza”

Dodaj komentarz