Między oddechami…

Płuca kurczą się pod wpływem ciśnienia do rozmiaru dwóch zaciśniętych pięści. Od ostatniego łyku powietrza minęło już kilka minut. Na Gili Trawangan na nowo definiuję oddech.

Wyspa to mekka nurków. Nie dziwi zatem, że jest pełna ośrodków oferujących podwodne atrakcje dla wprawionych oraz szkolenia dla głodnych spotkania z bezkresną tonią. Zatrzymuję się jednak w jedynym w tej części świata i jednym z nielicznych na globie centrum freedivingu – tu uczy się, jak nurkować będąc wyposażonym jedynie w powietrze, które samemu zdoła się wciągnąć przed zanurzeniem.
IMG_0683
„Jak głęboko jesteś w stanie dotrzeć” – pyta plakat przy wejściu do ośrodka prowokująco stawiając pierwsze wyzwanie. Obok tablica wyników. 100 metrów – Mike. Kiedyś komandos w brytyjskiej armii. To jeden z instruktorów. Jest liderem, choć tu nikomu nie chodzi o jakiekolwiek rekordy. W kolumnie obok inne osiągnięcie Mike’a – 6,5 minuty spędzone pod wodą w bezruchu. Na jednym oddechu! Ale czym jest oddech? Tu poznaję jego nową definicję. Poznaję techniki pozwalające zrozumieć, jak uczynić z ciała możliwie najbardziej pojemny i wydajny zasobnik życiodajnego tlenu. Tu głęboki wdech oznacza wypełnienie powietrzem nie tylko płuc – musi uruchomić przeponę, gromadzi się je w tchawicy i nawet ustach. Dzięki temu nawet kilkuminutowy pobyt pod powierzchnią wody nikomu nie uszczupli wymaganego dla bezpieczeństwa organizmu stężenia tlenu we krwi. Opisuję to zapewne w daleki od profesjonalnego sposób, być może pomijając istotne technicznie detale, wyjaśnienia i procedury – ale wiem, że Ci ludzie dokonują niezwykłych rzeczy, przekraczają samych siebie, ograniczenia mnożone głównie w naszych głowach. Głowa bowiem jest najważniejsza. To ona a nie płuca jest we freedivingu kluczowa. To ona musi wprowadzić Cię w stan maksymalnego rozluźnienia i relaksu gwarantując tym samym najmniejsze, bo pozbawione energochłonnego stresu, zużycie powietrza. To ona przekona Cię, że mimo upływających sekund wciąż nic Ci pod wodą nie grozi a tlen nadal bez uszczerbku dociera tam, gdzie docierać powinien, zupełnie jak na powierchni. To ona przypilnuje byś regularnie wyrównywał ciśnienie zatykając palcami nos i przetykając naciskiem powietrza uszy, które inaczej nieznośnym bólem zaczęłyby reagować na zmieniające się z każdym metrem głębokości warunki. A warunki zmieniają się najdynamiczniej na pierwszych 10-20 metrach. Na 10 metrach Twoje płuca są już mniejsze o połowę. Mają pojemność trzech a nie sześciu litrów, które mamy standardowo do wykorzystania. Głowa przypomina jednak, że to wcale nie oznacza dramatycznej redukcji tlenu, który pozostał do dyspozycji. Masz go wciąż tyle samo, jest jednak silnie skompresowany. Głowa podpowie zatem, że niedopuszczalną rozrzutnością byłoby wypuszczenie na 20 metrach lub niżej choćby maleńkiego bąbelka powietrza. Im bliżej bowiem fal tym bąbelek będzie się dekompresował i rósł. Docierając do powierzchni może mieć rozmiar pokaźnej, półlitrowej bańki. Oto więc, ile tlenu straciłeś naprawdę z płuc zbitych ciśnieniem do rozmiaru dwóch zaciśniętych pięści. Tlenu, bez którego Twój powrót z głębiny może być teraz znacznie trudniejszy.
IMG_0776
Kate – 62 metry. Znacznie więcej niż 20-piętrowy wieżowiec z wielkiej płyty. Instruktorka. Ona wie, co czuje się w trakcie free-fall – swobodnego opadania. Do pewnej głębokości nasze ciała bowiem są wypierane na powierzchnię. I trzeba się nieco napracować, aby pokonać tę siłę, zerwać niewidoczną nić wiążącą nas z prawem do oddechu i nurkując zanurzać się głębiej i głębiej. Ale każdy natrafia wreszcie na poziom, na którym świat sponad fal przestaje już o kogokolwiek walczyć. Nie usiłuje odzyskać Cię z hipnotycznie błękitnej toni. Teraz to dno skuteczniej dopomina się o Ciebie. Wystarczy utrzymać odprężone i perfekcyjnie wyprostowane ciało w pozycji głową w dół i trwać w bezruchu. Spadasz. Ten proces zaczyna się mniej więcej na 30 metrach. Piotr był na tej głębokości trzykrotnie raz nawet nieznacznie ją przekraczając. Poczuł tam coś jeszcze. Z pokurczonych teraz ciśnieniem przestrzeni, w których wcześniej zgromadził tlen, nie był już w stanie wygenerować żadnego, najmniejszego nawet pchnięcia, by przetkać uszy. A na klatce piersiowej osiadł mu niczym siłacz nieznany mu wcześniej ni to ból, ni to skurcz. Wrócił na powierznię. Bez komplikacji i trudu. Uczepił się rozkołysanej falami żółtej boi, przy której linkach i uchwytach dryfowali pozostali uczestnicy szkolenia. Tak właśnie mówili instruktorzy : to właśnie na tamtej głębokości zaczyna się tak naprawdę rzeczywisty freediving.
IMG_0712

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s