Na fotelu tuż za mną samotną brunetką wstrząsnęły kolejne torsje. Po przeciwnej stronie szczupła Rosjanka nie otwiera oczu ani na sekundę. Dokładnie za nią leży zwinięta w kłębek drobna Koreanka. W zwisającej ręce trzyma czarną foliową reklamówkę, do której trafi za chwilę kolejna porcja wymiocin. Oto powrót z rajskiej wyspy.
Sobota. Od paru dni, co w październiku nikogo tu nie dziwi, mocniej wieje. Pod bezchmurnym niebem, w niezmąconym upale, ozdobione spienionymi grzywami morze wygląda wręcz pocztówkowo. Wpatruję się w nie chłonąc ostatnie chwile przy plaży Gili Trawangan.
Podobają mi się te fale. Liczę nawet po cichu na ich majestatyczne kołysanie. 30-osobowa motorówka powinna być o 15:00. Spóźnia się. 16:00. Łodzi nie ma. Podobno minęła już Lombok i za kilkanaście minut wpłynie na lagunę. Pojawia się prawie o 16:30. To przez te fale – myślę sobie kompletnie jeszcze nie zdając sobie sprawy z tego, co to naprawdę oznacza. Wymiana pasażerów przebiega szybko i sprawnie. Siadam w trzecim rzędzie, prawie na przodzie motorówki – obok pusty fotel, więc odkładam tu podręczną torbę i pakunek od armatora. W pudełeczku standardowo jakieś ciastko oraz woda mineralna. Ruszamy.
Zrelaksowani i rozbawieni pasażerowie żywiołowo dyskutują. Wybuchają salwy śmiechu. Rozgorączkowane świeże jeszcze wspomnienia mieszają się z planami na kolejne dni. Turkusowa woda laguny Gili Trawangan zostaje za nami a otwarte morze wita nas pierwszymi falami. Podnosi dziób łodzi bryzgając na boki spienioną kipielą po czym ciska w dół przyprawiając o łaskotanie w żołądku. Piski i okrzyki, jak w lunaparku na rollercoasterze. Powszechny entuzjazm. Morskie rodeo wydaje się początkowo dodatkową, genialną atrakcją. Kolejny wyskok na grzbiecie fali i kolejne pikowanie – błysk w oczach spoglądających po sobie pasażerów zdaje się zachęcać kapitana do śmielszych manewrów. Rozkołysane bez umiaru wielotonowe fale dobierają się do nas coraz poważniej. Jak łupinką orzecha tarmoszą motorówką uderzając w nią z każdej strony. Nieobliczalny chaos i niebezpieczne nieuporządkowanie morza kreślą na twarzy sternika kolejne bruzdy skupienia. W sobie tylko znany i dla niego tylko zrozumiały sposób usiłuje znaleźć w labiryncie wodnych zapadni, pułapek i podstępów drogę najłagodniejszą. Ale taka nie istnieje. Uświadamiam sobie w pełni powody opóźnienia rejsu dokładnie w tej samej w chwili, gdy dociera do mnie, jak cicho zrobiło się na pokładzie. Nie ma już śladu po atmosferze wesołego miasteczka. Radosne piski i pokrzykiwania oddały pole rykowi czterech silników toczących nierówną walkę z potęgą morza. Obracam się w prawo. Obok szczupłego blondyna w kapeluszu siedzi jego żona. Ma zamknięte oczy. Okno zasłoniła przemoczoną kotarą. Na słowa męża albo nie odpowiada, albo robi to krótkimi mruknięciami. Kurczowo trzyma go tylko za rękę. I z całych sił domyka usta przełykając rozpaczliwie ślinę. Po godzinie tej walki chłopak w panice szuka w stojącym między rzędami foteli koszu pustej i czystej reklamówki. Znajduje ją w samą porę. Wycieńczona i sponiewierana 20-kilkulatka wyrzuca z siebie południowy lunch. I znowu zamiera w bezruchu nie otwierając oczu. Jest i tak bardzo dzielna. Włoszka zajmująca samotnie fotel za mną poległa znacznie wcześniej. Steward dostarczył jej już trzecią czarną reklamówkę. W jej schowanych za czarnymi okularami oczach musi się już wyraźnie rysować modlitwa o ląd. Pudełeczka z poczęstunkiem od załogi zostały w drodze na Gili Trawangan opróżnione błyskawicznie, zanim łódź na dobre odpłynęła od zatoki Padangbai. Tym razem zostają nietknięte. Nie sztuka zjeść – sztuka utrzymać. Tylko na krótkie chwile udaje mi się spokojnie ułożyć dłonie na kolanach lub siedzeniu. Nie znające umiaru fale co rusz budzą mój instynkt karząc chwytać się odruchowo czegokolwiek, zwłaszcza oparcia poprzedzającego mnie fotela. Dłonie mam mokre i lepkie od potu. Ściskam bowiem fotel z całych sił, jakby od tego miała zależeć stabilność kadłuba. Nogi przywarły mi do siedzenia tak szczelnie, jakby wyposażone zostały w przyssawki ośmiornicy. Każdym skrawkiem ciała walczę o przetrwanie. Fale zabawiają się z nami coraz okrutniej. Nie tylko unoszą dziób łodzi stawiając ją niemal na baczność, ale i trącają potężnie z boku mieszając naszymi wnętrznościami jak w mikserze. Perfidnie unoszą nas na czubku wydętej wody po czym w sekundzie czmyhają spod kadłuba zrzucając nas w przepaść i wtłaczając żołądek do gardła. Niektóre z fal atakują nas z taką wściekłością, że spieniona woda przelewa się nad nami spływając strugami po dachu i wciskając w każdą nieszczelność mocząc pasażerów i fotele. Chwilami mam wrażenie, że Posejdon wysłał przeciwko nam zmyślnie i przebiegle współpracującą drużynę. Fale nacierały bowiem zespołowo. Gdy jedna uciekała spod dzioba puszczając motorówkę bezwładnie w nicość kolejna uderzała w bok nie dając sternikowi nawet sekundy na ustabilizowanie kursu po pierwszym nokaucie. Wycie silników i łoskot wody, która jak młot wali niezmordowanie w motorówkę. Ten tępy odgłos zderzenia mas wody z kadłubem jest dodatkowo przerażający. Ma się wrażenie, że ludzka konstrukcja nie sprosta surowemu egzaminowi natury, że kolejny atak furii rozedrze stalowe blachy i poskręca je w świderki.
Na fotelach za skrytą pod zaciśniętymi powiekami Rosjanką z Chabarowska leży zwinięta w kłębek Koreanka. Podwinęła kolana pod brzuch w nadziei, że w tej pozycji wycieńczające rodeo będzie dla niej znośniejsze. Nie jest. Do mych uszu dochodzi kolejny spazmatyczny, dławiący kaszel – a po chwili na podłodze przed dziewczyną ląduje następny napełniony woreczek. Oglądam się na tył łodzi. Zawzięte twarze. Zaciśnięte usta. Spocone czoła. Ani grama uśmiechu. Nawet wesołkowate trio z Włoch jakby zamarło. Bohaterscy chłopcy przesiedli się przede mnie na początku podróży z entuzjazmem witając kolejne szalone piruety stateczku na grzbietach fal. Ale ich głośne komentarze przeplatane śmiechem i pozowaniem do zdjęć teraz zmieniły się w ciszę a ręce podobnie jak ja zaciskali na poprzedzających ich oparciach. Kolejne dobiegające zza mnie odgłosy dławiących się kaszlnięć. Kolejne napełniane czarne reklamówki. Załoga podaje następne. Gdy fale na chwilę się uciszają stewardzi wyprowadzają z kabiny na otwarty tył pokładu bladą i wykończoną wymiotami dziewczynę. Żeby pooddychała świeżym powietrzem. W drzwiach pomocnik kapitana głaszcze ją po głowie próbując dodać otuchy i pochwalić za nieludzkie zmagania. To diabelskie kołysanie ma jeszcze jeden koszmarny efekt uboczny. Ze zbiorników z paliwem najwyraźniej wydostaje się na zewnątrz nieco zawartości napełniając i tak duszną, bo szczelnie pozamykaną w obawie przed falami kabinę, fetorem stacji benzynowej. Połącz sobie Czytelniku rozgrzaną w 30-stopniowym upale łajbę, miotaną niczym wagoniki na górskiej kolejce, pachnącą kanistrem z ropą. Czy już mam podać kolejny woreczek?
Standardowo rejs z Gili Trawangan do zatoki Padangbai na Bali powinien trwać około półtorej godziny. Ten był dłuższy. Nawet jeśli zegarowo zajął tyle, ile powinien. Pierwsza, koszmarna godzina podróży była jedną z najdłuższych w moim życiu. Z niecierpliwością i nadzieją szukaliśmy na horyzoncie oznak kresu tej męki. Kapitan miał plan. Zrozumiałem to, gdy już zbliżał się do wybrzeża Bali. Nie wybrał zwyczajowej trasy skazującej wszystkich na dłuższy pobyt na niespokojnym akwenie. Zdecydował się na możliwie najkrótszą choć oznaczała dodatkowe kilometry wzdłuż balijskiego nabrzeża. Ale ono dawało schron. Ono łagodziło wiatr. Osłaniało. I z każdą minutą zaczynaliśmy to odczuwać. Po godzinie morskich, nieznośnych turbulencji morze okazało nam litość. Nad balijskimi wzgórzami zachodziło słońce rażąc nasze oczy swym pięknem. Ale mało kto miał teraz na pokładzie siły i chęci do romantycznych wzruszeń. Ostatnie minuty do Padangbai przebiegły już oceaniczną, wręcz gładką jak stół autostradą. Morze z miną niewiniątka wpuściło nas łagodnie do przystani. Wysiadamy po zmroku. Podobnie jak wesołkowaci Włosi podchodzę do kapitana i sternika zarazem. Ściskamy mu szczerze dłoń. Dziękujemy. „Good job” – słychać wdzięczne okrzyki. Doświadczony mężczyzna przyjmuje te gratulacje ze skromnością, ale w spokojnych oczach było wyraźnie widać, jak ciężką walkę stoczył tego dnia i jak kruche były chwilami nawet jego możliwości. W świetle zapalonych lamp kieruję się do wyjścia. Opis foteli i podłogi w kilku miejscach kabiny pozwolę sobie przemilczeć. Na nabrzeżu odbieramy bagaże i suniemy niemrawo do czekających już busów, które rozwiozą towarzystwo w różne strony. Do mojego wsiadła para wspomnianych wcześniej Rosjan. Na ulicach Denpasaru proszą kierowcę o nieoczekiwany, ale pilny postój. Dziewczyna wyskakuje z auta. Oczy ma już otwarte, ale oceaniczny szok trwa. Po wszystkim ociera usta chusteczką i oboje proszą, by to ich odwieźć do hotelu w pierwszej kolejności. Ja do swojego w Jimbaran trafiam jako ostatni.