Bitwa morska

Tak blisko, a tak daleko. Widać ją gołym okiem. Wyspa Havelock. Wydaje się prostym i szybkim celem. Ale dostać się na nią nie jest tak łatwo. Nie dziś. Beztroski poranek na przystani nabrzeża wysepki Neil niczym nie zdradza nadciągającej bezwzględnej i surowej lekcji życia.

Oswojeni już z promieniami słońca ustawiamy się na betonowym molo w strefie, przy której spodziewać się można przycumowania promu. Układamy plecaki zaledwie parę kroków od krawędzi pierwszych schodów, którymi pasażerowie przenoszą zazwyczaj swoje największe i najcięższe bagaże na pokład lub na ląd.

IMG_2945

Im bliżej pojawienia się promu, tym tłumek oczekujących gęstnieje. Nic dziwnego. Wieczorem zakończył się na Neil niezwykle głośny i barwny festiwal, który ściągnął na tę senną wysepkę rozmaitych artystów i handlarzy z całych Andamanów. Teraz chcą wracać uzbrojeni nie tylko w swoje instrumenty, ale i niezliczone pakunki, torby, kosze i pojemniki. Nikt się nie przepycha. Nie denerwuje. Nie przeciska. Ze spokojem widzę więc już siebie na pokładzie promu, z którego zejdę na Havelock zanim zegary wskażą południe. Zdająca się być półprzytomną i pozbawioną energii powiększająca się wciąż rzesza pasażerów sprytnie zdziera ze mnie resztki czujności. Niebawem zapłacę cenę tej beztroski. Sylwetka promu wyłania się zza zachodniego cypla wyspy i szybko zbliża do przystani. Formuje się coraz żwawsza kolejka. Przestrzeń zajęta przeze mnie i plecaki wciąż daje mi poczucie bezpieczeństwa. Liczę. Powinienem wejść na pokład wśród pierwszych dziesięciu pasażerów. Jestem przecież tak blisko. Ale tłum na molo mnie oszukał. Ileż w nim teraz energii. Jak umiejętnie i bezwzględnie przesuwa się wykorzystując nawet tak małe szczeliny między ludźmi i ich bagażem, że otarciami ryzykowałyby w nich nawet owady. Prom jeszcze nie przybił a na betonowym polu walki, w coraz głośniejszych nawoływaniach i pokrzykiwaniach już ginie moje wywalczone, jak przed wyścigami Formuły 1, „pole position”. Nieprzywykły do takiej bezwzględności daję się spychać mikrusom sięgającym mi ledwie pachy i ważącym co najwyżej połowę tego, co ja. Przegrywam nawet w starciu z kobietami. Nie mam odwagi i śmiałości, by zmagać się z coraz bardziej nacierającą zewsząd ludzką masą stosując te same, co ona, metody. Wydaje mi się, że zachowując równowagę między „kulturalnym”, „europejskim” podejściem a męską stanowczością doprawioną umiarkowanym uporem osiągnę sukces. Cóż za naiwność. Niewiarygodne, jak ci ludzie są wytrenowani w sztuce przetrwania w tłumie, w sztuce przemieszczania się w zlepionej ciżbie, w sztuce zdobywania nieosiągalnych z pozoru centymetrów cennej przestrzeni. Nie sięgam ich kompetencjom pod tym względem nawet do pięt. Miejsce schodzących trapem pasażerów natychmiast, jakby przenikając się fizycznie, zajmują sprężystymi ruchami nowi. Choć przed chwilą stali daleko za moimi plecami, w tym momencie to ja oglądam ich plecy. Coraz bardziej bezradny. Nie, nie skapitulowałem. Wydawało mi się, że z każdą minutą, widząc oddalającą się nadzieję na zaokrętowanie, staję się nawet agresywny, arogancki, niegrzeczny, chamski i bezpardonowy. Ale to wciąż było za mało, by zdobyć miejsce przy trapie. Obok niego z pokładu i na pokład przerzucane były nieustannie, w pozornym chaosie, dziesiątki pakunków podawanych z rąk do rąk. Prom zapełniał się błyskawicznie zdobywcami i ich bagażem. Członkowie załogi, demonstrując swoją władzę, szarpali niektórymi nadmiernie pobudzonymi pasażerami, wdzierającymi się na jednostkę metodami nawet tu uznawanymi już za niegodne. Zaczęło do mnie docierać, że na tym promie miejsce dla mnie może się nie znaleźć. Że wizja południowego spaceru plażami wyspy Havelock staje się mrzonką. Ruszyłem z wciąż utrzymywaną na smyczy europejskich konwenansów furią ku burcie jednostki. Na próżno. Falujący, bulgoczący w nieustającym ruchu tłum, ciaśniejszy od ściegów tkaniny, z której powstała moja bluzka, był dla mnie gęstwiną nie do pokonania. Desperacka próba. Nawołuję jednego z dyrygujących tym abordażem oficerów. Waha się. Propozycja szybkiego i łatwego zarobku pobudza jego wyobraźnię, ale nie zdołał mi pomóc. Kapitan decyduje w tejże chwili, że prom jest pełen i nikt ani nic nie zostanie już na pokład wpuszczone. Agonalne drgawki tłumu, natężone jeszcze przez chwilę rytualne okrzyki, podekscytowanie – gasną w ryku silników, które pozwalają promowi oddalić się od betonowego pola walki. Pocieszam się, być może zasadnym nawet spostrzeżeniem, że niezbyt rozsądną jest podróż na wyraźnie przeładowanym promie, który lata świetności ma zdecydowanie dawno za sobą. Pocieszeniem są też inni przegrani. Czy liczni? Gdy prom opuszczał już wody laguny zerknąłem zrezygnowany na molo.

IMG_2957

Gdy rozeszli się już ci, którzy promem przypłynęli, i ci, którzy pomagali znajomym wcisnąć na pokład swoje rodziny i tobołki – pozostali tylko nieudacznicy. Takim się wtedy czułem. Ulżyło mi nieco, gdy na betonowych schodkach, z nie mniejszą niż moja bezradnością, złością i bezsilnością, opadły dwie hinduskie rodziny. Nie, nie tubylców. Turystów z Bangalore i Kalkuty. Tak samo niewtajemniczonych, jak ja.

IMG_3353

Kolejny prom przypłynął wczesnym popołudniem, 3 lub 4 godziny po pierwszym. Był niemal pusty. I niewielu chętnych na niego czekało. Przygotowany do zaciekłej i niezmordowanej walki tym razem nie musiałem jej podejmować. Ale lekcja, którą odrobiłem o poranku nie poszła na marne. Skorzystałem z niej kilka dni później, zanim opuściłem Andamany.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s