Znana i powszechna wśród turystów technika wynagradzania służby hotelowej. Wychodząc z pokoju, na widocznym miejscu, często na rozbebeszonym łóżku, albo na szafce obok, pozostawia się jakąś monetę lub banknot. Tak też zrobiłem. Gdy po paru godzinach wróciłem z latarni morskiej górującej nad smukłym łukiem wyspy Minicoy, w wysprzątanym nienagannie pokoju, na perfekcyjnie zaścielonym łóżku, czekał na mnie mój pozostawiony przed wyjściem, nietknięty – jak się okazało – napiwek.
Lakszadiwy – oddalone od zachodniego wybrzeża południowych Indii o niemal dobę mozolnego rejsu nie najnowszymi już promami – to dość osobliwy kierunek turystyczny. Nie przybywa się tu w dowolnie wybranej chwili i w dowolnej liczebności. Wyspy tworzące archipelag bliźniaczo podobny do Malediwów – acz kompletnie inaczej zagospodarowany, bez typowego na Malediwach przepychu i luksusu – są tak niewielkie, że miejsca dla podróżnych są tutaj reglamentowane (http://lakshadweep.nic.in). Odpowiednie biuro reguluje wyjątkowo wąską strużkę gości prowadząc scentralizowaną sprzedaż miejsc zarówno na promach kursujących między wyspami oraz stałym lądem, jak i noclegowych (http://www.lakshadweeptourism.com/tourpackages.html)
Na Minicoy’u jedyny ośrodek dla turystów oferuje zaledwie 24 łóżka. Ceny pakietów obejmujących podróż oraz pobyt na wybranej wyspie – lub kilkudniowy rejs między nimi – są, jak na indyjskie warunki, dość wysokie. I najwyraźniej między innymi ta wynikająca z ograniczeń oraz kosztów ekskluzywność kształtuje świadomość gospodarzy na tych oceanicznych perełkach oraz ich nastawienie do przybyszów. Jeszcze nigdy i nigdzie nie spotkałem się z takim podejściem i traktowaniem. Z taką nieretuszowaną turystycznymi konwenansami i przymusami życzliwością i uprzejmością. Z taką gotowością do niesienia bezinteresownej pomocy, nawet w sytuacjach dotyczących błahostek czy kaprysów. Z taką skromnością i usłużnością a zarazem naturalną gościnnością. Po raz pierwszy każdego dnia pobytu na wyspie Minicoy czułem relaksującą wolność od przydarzającego się gdzie indziej wrażenia, że spostrzegany jestem jako źródło łatwego i niewyczerpanego zarobku, jako chodząca maszynka pełna wypadających na każdym kroku pieniędzy. Tu czułem się czyimś prawdziwym gościem.
Podnosząc swój nienaruszony napiwek z pościeli poczułem zakłopotanie. Zrozumiałem, że być może zignorowałem jakiś miejscowy zwyczaj, obrażając kogoś lub sprawiając wrażenie, że zamierzam w nieelegancki i niewyszukany sposób testować uczciwość personelu. Schowałem banknot do portfela i poszedłem na stołówkę, żeby odszukać kierowniczkę ośrodka. Po krótkiej rozmowie wszystko było już jasne. Tu nikt nie tknie nie swoich pieniędzy, nawet – jak mi się wydawało – jednoznacznie i czytelnie pozostawionych w widocznym miejscu. „Jeśli chcesz kogoś nagrodzić za jego pracę – przekaż mu to osobiście” – poradziła mi kierowniczka odganiając moje zażenowanie promiennym i życzliwym uśmiechem. Przed opuszczeniem wyspy tak właśnie uczyniłem, ale po drodze dowodów na wyjątkowość tych serdecznych ludzi miałem coraz więcej.
Kilkukilometrowa wyprawa do centrum wyspy prowadzi jedyną, wąską, betonowo-asfaltową drogą, z której oglądać można prześwitującą przez palmowe gałęzie turkusową lagunę. Marsz w takim upale zrobił swoje. Nim udało się osiągnąć cel w pierwszym napotkanym rodzinnym sklepiku trzeba uzupełnić wyczerpane już do dna napoje. Ochłoda jest krótkotrwała a kolejne minuty spaceru alejkami centralnego punktu wyspy odbierają zredukowane coraz bardziej siły. Pieszo z powrotem nie wrócimy. Czworo przegrzanych turystów zaczyna rozglądać się za środkiem transportu. Trójkołowych tuk-tuków nie ma jednak na wyspie wiele. Zaledwie trzy lub cztery. Więcej nie ma potrzeby. Jeden z kierowców był zajęty – właśnie odwoził gdzieś pasażerkę. Drugi zajechał po chwili do pobliskiej przychodni lekarskiej. Z nadzieją zagadnęliśmy go – ale znowu fiasko. Musiał czekać, by odebrać pacjentkę i odwieźć ją do domu. Trudno. Osłabieni wizją dystansu, który cierpliwie czekał na nasze stopy, ruszyliśmy niechętnie w drogę rozglądając się od czasu do czasu w nadziei na dostrzeżenie wolnej „taksówki”. Nie mieliśmy szans na żadną. Wkrótce okazało się, dlaczego. Zatrzymał się przy nas młody motocyklista i zaoferował swoją pomoc. Wiedział dokąd zmierzamy i ile zniechęcającego wysiłku w prażącym słońcu nas czeka, bo tu turysta może iść tylko w jedną stronę, ku jedynemu na wyspie ośrodkowi dla gości. Wyjaśnił, że tego dnia wypada szkolna uroczystość, która angażuje i stawia w pogotowiu niemal wszystkie miejscowe rodziny – a w związku z tym znikome na co dzień zapotrzebowanie na transport kołowy jest dziś wyjątkowo wysokie. Ale ku naszemu zdumieniu na wyjaśnieniach nie poprzestał.
Być może współczując naszym ociekającym twarzom i półprzytomnym spojrzeniom zaoferował pomoc i wyjąwszy telefon zaczął gdzieś dzwonić. W naszych jeszcze nieoswojonych z wyspiarską bezinteresownością głowach natychmiast zapaliła się lampka alarmowa – pomoc miejscowego oznacza rychły i nieuchronny wniosek o sowity napiwek. W przerwie między jednym jego telefonem a kolejnym postanowiliśmy zatem czym prędzej się pożegnać. W iście ślimaczym tempie pokonaliśmy zaledwie kilkaset metrów, gdy jadący z przeciwka bagażowy pick-up zaczął na nasz widok zwalniać. Zatrzymał się w pewnej odległości a z szoferki wysiadł szczupły mężczyzna i życzliwym, choć pozbawionym uśmiechu gestem, wskazał nam miejsce na „pace”.
„Ustal cenę zanim wsiądziesz” – zagrzmiała mi w głowie żelazna reguła podróżnika.
– How much? – pytam.
– No money – brzmi odpowiedź.
Nie dowierzam. I ponawiam pytanie a kierowca ponawia swą wcześniejszą odpowiedź. Nie do końca przekonani, ale zbyt zmęczeni, by kontynuować marsz, dyskusję, negocjacje i rozważania układamy się na drewnianych półkach imitujących robocze siedziska. Pojazd zawraca i wiezie nas prosto do ośrodka a na miejscu… kierowca żegna nas skinieniem dłoni i ponownie zapewnia, że nie oczekuje żadnej zapłaty. Kompletnie zgłupieliśmy. Historię uzupełniła niebawem rozmowa z młodzieńcem, który tego popołudnia pełnił dyżur doglądając stołówki, ośrodkowej plaży i potrzeb gości. Wyjaśnił nam, że motocyklista, który zaczepił nas w centrum wioski, próbował zamówić dla nas transport, ale ze względu na miejscową uroczystość wszyscy kierowcy pasażerskich tuk-tuków byli zajęci i nie mogli nam pomóc. Nie poprzestając na tym zadzwonił więc do ośrodka zgłaszając, że czwórka sponiewieranych słońcem spacerowiczów słania się na nogach i przydałby się im jakiś transport. Uruchomiony w ten sposób, kompletnie poza naszą świadomością, łańcuch bezinteresownej pomoc sięgną w końcu kolejnym swym telefonicznym ogniwem skromnego wieśniaka, który dysponował małą ciężarówką. I to on wysłany nam na spotkanie uwolnił nas od maratońskiego wręcz marszu. Mogliśmy tylko kiwać ze zdumienia głowami. Głowami przepełnionymi mieszaniną szczęścia i zakłopotania. Szczęścia, bo niezwykłym jest odkrycie, że we współczesnym świecie są jeszcze ludzie gotowi samowolnie, z własnej inicjatywy, uparcie i konsekwentnie nieść komuś zupełnie obcemu pomoc bez oglądania się na „nagrodę”. I zakłopotania, bo w naszych sformatowanych doświadczeniami i nieufnością myślach nie zamigotała nawet iskierka nadziei, że tak mogłoby być. W naszych głowach, początkowo, nie daliśmy tym sympatycznym ludziom nawet szansy.
Przyspieszony, cudowny kurs przywracania wiary w honorową bezinteresowność, trwał w najlepsze. Nazajutrz – po naszych marginalnie tylko stawianych dzień wcześniej pytaniach – w ośrodku czekały na nas rowery. Personel ściągnął je pożyczając od sąsiadów i krewnych, byle kiełkująca dopiero w naszych fantazjach myśl o zwiedzeniu wyspy na jednośladach mogła się bez przeszkód rozwijać. Spóźnieni na wycieczkę na latarnię morską zostaliśmy tam zabrani – całą czwórką – jeszcze tego samego dnia, tyle że już po godzinach pracy, zarówno personelu ośrodka, jak i samej latarni.
Gdy kończyłem zabawę kajakiem na wodach laguny na pustym do ostatniej chwili brzegu zjawiał się znikąd rozpromieniony młodzieniec, aby odebrać ode mnie wiosło i kajak i nie pozwalając, bym sam wciągał plastikową, lekką jak piórko łódeczkę na piasek. Korzystając z debiutanckiej podwodnej przygody instruktor nurkowania nieoczekiwanie poszerzył zajęcia i choć standardowo obejmują one jedno zejście pod wodę w sąsiedztwie skromnej rafy koralowej, dla mnie – wyraźnie rozentuzjazmowanego – zrobił wyjątek przepływając łodzią na inną część akwenu i zabierając mnie pod powierzchnię fal ponownie, na głębszy i dłuższy tym razem rekonesans. Wszystko to w niezwykle ciepłej atmosferze uczynności nie dogrzewanej szelestem dodatkowo wyciąganych z kieszeni opłat. Gdy dowiedziałem się, że prom, który ma nas zabrać z powrotem do Kochi, miał awarię i przypłynie z dobowym opóźnieniem, serdecznie się ucieszyłem, jak jeszcze nigdy z tak kolosalnego poślizgu w podróży. Dodatkowy dzień wśród takich ludzi był tak cenny, że nie zmąciła mi go ani o centymetr cienia konieczność przekładania zarezerwowanych już podróży pociągiem a następnie samolotem. Z resztą zmian w rezerwacjach mogłem szybko i bezproblemowo dokonać przez telefon, który natychmiast zaoferował mi jeden z kilku zaledwie zatrudnionych w ośrodku pracowników. Oczywiście bezinteresownie.