Rozleniwione foki poukładały się na występach skalnych licznie rozsianych w cieśninie Calf Sound rozdzielającej wyspę Man od królestwa ornitologów, Calf of Man. Z bezpiecznych, kamiennych tarasów widokowych sterczącej w samym środku cieśniny wysepki Kitterland obserwowały poruszenie na poszarpanym, sąsiednim brzegu. Niektóre podpływały bliżej. Gdy wynurzały swoje głowy i kołyszącym się na spokojnych falach spojrzeniem wpatrywały się we mnie zaczynałem się zastanawiać, kto dla kogo jest tu w tej chwili większą atrakcją.
Wyspa Man pokryta jest pajęczyną turystycznych szlaków, ścieżek i traktów tak obficie i z taką prostotą obleczoną pomysłowością, że miłośnicy trekkingu i każdej formy nieforsownych spacerów poczują się wśród łagodnych wzgórz, pofalowanych pastwisk, wielobarwnych wrzosowisk i budzących respekt klifów, jak w krainie snów. Trasy przecinają labirynt ułożonych z kamieni płotów i ogrodzeń, kluczą między osamotnionymi farmami, zbiegają nad zapierające dech w piersi urwiska i pozwalają karmić się u schyłku lata dojrzewającymi jeżynami. Zaczynamy na plaży w Port Erin, w południowej części Isle of Man.
Piękna, spokojna, wciśnięta w dno otoczonej wyrazistymi wzgórzami zatoka inspiruje swym urokiem – nic dziwnego, że szczęśliwcy posiadający swoje domy niemal przy piaszczystej plaży dopasowali swe miniaturowe ogródki i wypieścili je, by w żadnym stopniu nie odstawały urodą od okolicy.
Krótka wspinaczka ścieżką wciśniętą między trawiaste pagórki a jeden z kamiennych murów pozwala zerknąć na zatokę z nowej, niezwykle atrakcyjnej perspektywy. Teraz wystarczy przekroczyć strzegącą nowego terytorium bramkę, by znaleźć się w świecie malowanym kwiatami wrzosów.
Wspięcie się na każdy nowy wierzchołek nagradza kolejnymi spektakularnymi widokami. Nie ma mowy o monotonni. Nie ma mowy o nudzie. Gdy szlak dobiega do kościstego załamania krawędzi wyspy zawisa się nad wielometrowymi przepaściami – a zaledwie kilkanaście metrów od nich na nieostrożnych czekają zakamuflowane plątaniną traw, wrzosów i krzaczków spękania, których głębokość powinna budzić szacunek i ostrożność.
Jeszcze mniej więcej pół godziny wędrówki i przed oczami odkrywa swoje piękno południowy kraniec Isle of Man. W czasie pływów woda burząc się i gwałtownie falując przeciska się między skrajem wyspy a skałami rzuconej w sam środek wąskiej cieśniny Calf Sound. Po jej drugiej stronie niewielka wyspeka Calf of Man, pozbawiona mieszkańców, ale bynajmniej nie pozbawiona życia. To królestwo ptaków. Czując się tu bezpieczne zakładają rozliczne gniazda i lęgowiska pozwalając jedynie na sąsiedztwo wybudowanego tu w połowie ubiegłego wieku obserwatorium ornitologicznego. Nie dla ptaków jednak tu przybyłem.
Na obmywanych przypływem skałach nieopodal mojego brzegu dostrzegam stado fok prześcigających się nawzajem w przybieraniu jak najbardziej rozleniwionych pozycji. Niektóre zsuwają się po wilgotnych skałach do wody i na długie chwile znikają pod powierzchnią fal, po czym zaskakują wszystkich wynurzając się spokojnie z dala od miejsca nurkowania i czujnie obserwując okolicę. Najbardziej ciekawskie osobniki dopływają niemal do mojego brzegu. Nieruchomieją na chwilę i swoim czarnym i mokrym spojrzeniem badawczo przyglądają się licznym gapiom przybywającym tu z całej okolicy na weekendowy wypoczynek.
Uśmiecham się pod nosem do postawionej na wstępie tej opowieści zagadki. Kto w tej chwili jest tak naprawdę obiektem, a kto obserwatorem? Kto i dla kogo jest atrakcją Calf Sound? Przyjemność z obcowania w sąsiedztwie tak spokojnych i pełnych wolności zwierząt skutecznie relaksuje. To ważne, choćby dlatego, że jeśli ucieknie jeden z nielicznych dojeżdżających tu autobusów pozostaje długa droga powrotna. Na szczęście drugą krawędzią wybrzeża racząc oczy piechurów nowymi widokami prowokującymi bezwzględnie do niepokojenia aparatu fotograficznego. Ulegam pokusie i dokładam parę kilometrów trasy przecinając „żyjące muzeum”, wyjątkową wioskę Cregnaesh, w której rdzenni mieszkańcy wyspy żyją niemal dokładnie tak, jak ich potomkowie. Godząc się na nieliczne dodatki i piętno współczesności.
Wracam jedną z licznych tu ścieżek udostępnionych turystom na wybrzeże. Wielogodzinną, pofałdowaną wyprawę czuję już w nogach. Z wdzięcznością myślę o projektantach, którzy pomyśleli o takich właśnie sytuacjach i na drodze prowadzącej do Port St. Mary ustawili ławeczki karmiące wytchnieniem i kolejnymi przyjemnymi widokami.
Pozostaje już tylko pożegnać się z plażą, od której tego długiego dnia wszystko się rozpoczęło.
I znowu mam zagadkę. Czy Port Erin wygląda teraz atrakcyjniej, niż o poranku? Nie potrafię odpowiedzieć. Ale wcale mi to nie przeszkadza.