Koniec świata. Brzmi fatalistycznie. Złowieszczo. Miałem z nim do czynienia dwukrotnie. I – choć może to ocierać się o przewrotność – były to spotkania krzepiące i podnoszące na duchu. Bajecznie uwalniające od brzemion codzienności. Pozostawiające niedosyt i ochotę na więcej. Oto koniec świata w skandynawskim, norweskim wydaniu – Verdens Ende.
Wbity swoimi poszarpanymi ramionami w cieśninę Skagerrak najbardziej wysunięty na południe skrawek norweskiego Vestfoldu to unikalny punkt widokowy. Mozaika skał wynurzających się z wody niczym grzbiety gigantycznych wielorybów i fantazyjnie poskręcanych fiordów i zatoczek. Wystarczy kilka minut spaceru z pogrążonego w ciszy parkingu, by cieszyć się hipnotycznie i minimalistycznie zaaranżowaną przestrzenią. Tu mrużąc oczy oślepiane refleksami słońca i oddychając głębiej niż gdziekolwiek indziej można przekonać się, że koniec świata wcale nie musi być straszny. A ponieważ to miejsce – i w rzeczywistości – i w wirtualnym opisie – traci w nadmiarze słów – wolę obcowanie z Verdens Ende pozostawić w najbardziej odpowiednim dla niego towarzystwie. W towarzystwie ciszy.