Dwaj wirtuozi sportu, dwie gwiazdy światowego formatu, podziwiani, ubóstwiani, nieprzeciętni, obrzydliwie bogaci. Lionel Messi i Kobe Bryant razem na ekranie. Nie o galaktycznym futbolu tym razem to film, ani nie o bajecznej NBA. To reklama Turkish Airlines, przewoźnika zdolnego – w tej reklamie – zachwycać i rozpieszczać, jak nikt inny. Podwinąłem więc nogi, by nie wbijały się kolanami w poprzedzający mnie fotel i zerkając na bezdusznie czarny ekran zepsutej rozrywki pokładowej przymierzyłem reklamę do rzeczywistości.
Leo, Ciebie jeszcze jakoś rozumiem. Choć wielki talentem rozmiarami raczej nikczemnymi dopasowałbyś się tu idealnie. Ale Ty, Kobe?! Tak mnie oszukać?! Na reklamie rozpromieniony komfortem i wygodą a gdybyś usiadł koło mnie, spadkobierco Michaela Jordana? Mielibyśmy duet koszykarskich rozmiarów ugniatany i osaczony niedoszacowaną dla takich, jak my przestrzenią, empatycznie łączący się w bólu z wepchniętymi niekiedy przemocą nad naszymi głowami pakunkami i torbami. A330-200 w wydaniu Turkish Airlines to pod tym względem międzykontynentalny lowcost przypominający najbardziej karkołomne i kreatywne konfiguracje ułożenia nóg wytrenowane na pokładach Wizzair lub Ryanair. Tylko tu boli dłużej.
Na złość załodze, która starała się ze wszystkich sił przychylić pasażerom nieba, ku któremu zaczęliśmy się wznosić z mokrego od deszczu Stambułu, technika od razu doprawiła lot porcją usterek, irytacji i bezradności. Głodni rozrywek podróżni, żądni filmowych emocji, muzycznej relaksacji czy komputerowych zabaw, co chwile rozświetlali ekrany przed swoimi oczami bladą szarością tylko niewiele różniącą się od pierwotnej czerni nieczynnego sprzętu. Mozaika tych subtelnych i wątłych blasków rozsianych chaotycznie w kabinie uświadomiła mi, jak wielu uparcie nie rezygnowało z prób uruchomienia jedynego pomysłu na urozmaicenie długiej i ciasnej wyprawy. Pierwsze wezwania obsługi, pierwsze pytające spojrzenia, pierwsze rozczarowane twarze. Komunikat podany po chwili, gdy świadomość nudnej nocy stawała się nieubłaganie powszechna, rozwiał wszelkie wątpliwości – jest usterka i działać nie będzie.
„Thank you for your understanding”… prześlizgnął się zawstydzonym półgłosem przez głośniki szef personelu pokładowego, jakby ciężar tej wieści zmuszał go do rozpaczliwego uniku przed nieuchronnymi komentarzami i spojrzeniami rozgoryczonych klientów. Nie obejrzę filmu. Trudno. Biofilii Björk też nie posłucham. Trudno. Poczytam więc książkę. Nie, nie poczytam. Personalne światła nad głowami pasażerów też bowiem nie działają. Nie chcą się włączyć. O, przepraszam. Po przeciwnej stronie kabiny nad głowami dwóch wybrańców losu świecą. Tyle że nie wiadomo dlaczego. I nie dają się zgasić. Dwaj młodzi Hindusi z początkowego poczucia wyróżnienia i glorii zsuwają się z czasem ku bezradnej irytacji. Gazeta przeczytana. Wypadałoby dać oczom odpocząć. Ale lampka ma właśnie swoje „5 minut” i niezłomnie razi swoim blaskiem. Chciał się nim nacieszyć sąsiad oświeconego pasażera, bo akurat naszła go ochota na lekturę, więc zgodnie z pomysłową radą stewardesy nachylił się w lewo, ku niezmordowanej strużce światła. Podróże zbliżają. Bardzo zbliżają.
Zachłystujące się własnym, nieobliczalnym i wyzwolonym spod wszelkiej kontroli światem oświetlenie ma jednak jeszcze coś w zanadrzu. Gdy w nocnym mroku nierozbudzonego jeszcze brzasku schodzimy do lądowania w Bombaju żarówki i świetlówki rozpoczynają dzikie disco reagując zapewne na jakąś proceduralną czynność pilota nieświadomego pewnie tego, że jego życzenie jest realizowane w tak nieszablonowy sposób. Pobudka i ożywienie wśród pasażerów gwarantowane. Epileptyczna sceneria. Z elektryką w tym samolocie na pewno nie wszystko jest w porządku. Pytanie, z czym jeszcze.
Obsługa bezradna wobec technicznych wyzwań stawia wszystko na wytrenowane i zaplanowane czynności. W dłoniach, którym nie dana będzie obsługa pilotów rozrywki pokładowej, lądują więc pośpiesznie roznoszone i rozdawane tureckie słodkości, jakby kęs lepkiego od cukru deseru miał glukozową euforią uleczyć cierpki wyrok nudnej podróży. Oj, znów przepraszam. Nie było nudno. Podczas powitania pilot zgrabnymi i standardowymi sloganami zapoznał słuchaczy z planem lotu do … Lahore. Na pokładzie szmer, kilka chichotów, więcej wymian zdumionych spojrzeń. Wszyscy mają bowiem bilety do Bombaju. „Czy pilot w ogóle wie dokąd chce lecieć?” – na głos pyta rozglądając się w poszukiwaniu personelu ni to rozbawiona, ni to sarkastyczna Europejka z burzą jasnobrązowych loków, która siedzi tuż za mną. „Czy leci z nami pilot?” – dorzucam w duchu drugie pytanie wspominając brawurową komedię.
Kobe Bryant mnie oszukał. No tak… ale on nie lata w economy class, on nawet nie lata pewnie – gdy nie ma na to ochoty – w first class. Wszak stać go na własny samolot, za jeden uśmiech, sprzedany za (nie)stosowną sumę w reklamie Turkish Airlines.
p.s. W środku nocy jest ciąg dalszy bitwy z uparcie włączonymi reflektorkami. Opaska na oczy, zwana tudzież maską Zorro, nie wystarczyła zniecierpliwionym już wyraźnie panom. Nie wystarczyło też im cierpliwości. Wezwana stewardesa przybywa więc z posiłkami : koleżanką uzbrojoną w jakieś pozornie lepkie karteczki. Ich kawałeczkami usiłują przykleić do panelu dodatkowe opaski na oczy, ale albo klej kiepski, albo powierzchnia nieprzylepna, bo jakkolwiek nie manipulują palcami wokół lśniącej lampki kartka i ciemny skrawek tkaniny odpadają albo natychmiast, albo po paru sekundach torturując nadzieją na upragnioną ciemność. Po 10 minutach kapitulacja. Świeci i nie zamierza ani przestać, ani zagonić się do cienia. Pechowi ci panowie. Jeden z nich, już na początku podróży, zbyt zamaszyście dopasował regulowany zagłówek, bo jego ruchomą część zwyczajnie wydarł z oparcia siedzenia. Nieudolne próby wsadzenia go z powrotem na metalowe prowadnice skończyło się tym, czym zazwyczaj kończą się podobne, prowadzące do frustracji zajęcia nieprzynoszące spodziewanego rezultatu – wezwaniem na pomoc kobiet. One dały radę…
mogło być ciekawiej: https://www.youtube.com/watch?v=lVnj4n-S24o