Spełnione marzenie

Na kwadratowej kromce ciemnego pieczywa wylądował przerażająco gruby plaster słoniny, który zamaskowano po chwili równie hojną porcją musztardy. Spracowane ręce babci podały mi gotową zakąskę. Zjadłem pokornie świadom, że rezygnując z tej swojskiej kanapki nie zdołam przetrwać całodobowej podróży i tradycyjnie zakrapianego zaprzyjaźniania się ze współpasażerami przedziału w pociągu z Krymu do Lwowa.

Dorastając na polsko-ukraińskim pograniczu wielokrotnie miałem możliwość słuchać barwnych i pełnych kuszącego uroku opowieści o słynnej podróży pociągiem na Krym. Zazdrościłem tym, którzy mieli już ją zapisaną w swoim życiorysie, choć wiedziałem, że taka wyprawa niewiele ma wspólnego z luksusem i wygodami. Bynajmniej ich nie łaknąłem – marzyłem za to o doświadczeniu tej wyjątkowej doby, bo tyle mniej więcej zajmuje długiemu składowi pokonanie trasy ze Lwowa do Symferopola. W moich oczach podróż ta urosła do rangi legendarnej, stała się pożądaną i czułem, że będę uboższy o coś niezwykle ważnego, jeśli nigdy jej nie zakosztuję. Po latach udało się. I nie myliłem się. Ta podróż była mi potrzebna. Bez niej czegoś by mi brakowało.

Zdobycie biletów nie jest bynajmniej prostą sprawą. Pouczony doświadczeniem i radami innych wiedziałem, że należy się o nie starać już miesiąc przed planowaną datą wyjazdu. Z odpowiednim wyprzedzeniem pojechałem więc do Lwowa i gdy tylko dokonanie rezerwacji stało się już możliwe kupiłem wymarzoną miejscówkę w wagonie podzielonym na 4-osobowe przedziały. Wrześniowy termin roku 2010 zbliżał się leniwie, jak zwykle, gdy czeka się na coś upragnionego.

DSCN1395

Jest coś, co upodabnia ten pociąg do indyjskiego składu, którym jechałem z Ernakulam do Trivandrum – nie, nie mam na myśli warunków sanitarnych, choć i takie skojarzenia byłyby zapewne w dużej mierze uzasadnione. Nie trzeba się martwić prowiantem. O ile wyżywienie i napoje w indyjskim pociągu są oferowane niemal co chwilę przez przemierzających wagony chłopców wyposażonych w tace, torby i miski pełne najrozmaitszych przekąsek – o tyle pasażer na Ukrainie musi dotrwać jedynie do najbliższej stacji. Na niemal każdej bowiem wśród oczekujących na peronach podróżnych wmieszane są dziesiątki przedsiębiorczych osób, cierpliwie i w bezruchu trwających na swych stanowiskach i gwałtownie ożywających, gdy tylko milknie pisk hamulców zatrzymujących przed ich oczami długi korowód okien pełen zaciekawionych twarzy oznaczających potencjalny zarobek. Podnoszą się więc i ruszają niecierpliwie zapewniając, że za niewielkie pieniądze nakarmią i napoją tym, co lokalne i świeże. Już na pierwszym przystanku wyskoczyłem z wagonu i z przejęciem spacerowałem w tym specyficznym tłumie dając się zaczepiać gospodyniom z okolicznych domów, które wabiły mnie skutecznie zapachami unoszącymi się znad ich garnków i termosów. Przepyszne, domowe pierogi, aromatyczne naleśniki, sprawnie odliczane lądowały w foliowych woreczkach i w moim dłoniach. Pierogi okazały się tak świeże, delikatne i pyszne, że pochłonąwszy moją porcję w parę chwil wybiegłem na peron ponownie i wykupiłem dokładkę. Ze smutkiem odmawiając przy tym tłoczącym się przy mnie kolejnym gospodyniom wierzącym najwyraźniej w bezdenność mojego żołądka i liczącym, że mój nieposkromiony apetyt zapewni im drobny zysk. Peron roił się od poganianych zbliżającym się czasem odjazdu sprzedawców malin, jabłek, śliwek, pomidorów, ciast domowego wypieku i piwa. Leniwi dokonywali transakcji przez okna, inni wybierali się na zakupy bezpośrednio na peron targując się o niewielkie kwoty. Obsługa pociągu gasząc wypalone niemal do filtra papierosy wreszcie wezwała wszystkich do zajmowania miejsc. Pasażerowie ruszyli ku drzwiom wagonów a handlowcy ku nim lub ku oknom, by nie zmarnować ani sekundy, ani okazji na zdobycie dodatkowych groszy i upłynnienie towaru, który im pozostał. Szybkie promocyjne obniżki cen, błyskawiczne transakcje i ostatnie smakołyki znikają w oknach przedziałów zostawiając na peronie wyciszających się powoli – przynajmniej do przyjazdu kolejnego pociągu – tubylców skrzętnie upychających swój zarobek do portmonetek i kieszeni. Taki mniej więcej scenariusz powtarzał się co stację – w mniejszym zakresie tam, gdzie postój pociągu trwał zaledwie 3 lub 5 minut – a w większym, gdzie przerwa w podróży trwała dłużej. Zmieniał się też asortyment oferowanych przysmaków, bo bliżej Morza Czarnego miejsce pierogów zajmowały suszone ryby a miejsce malin i śliwek winogrona, figi i melony.

DSCN1389

Nakarmiony smakami wschodniej Ukrainy usnąłem na zbyt krótkim dla mnie legowisku i gdy otworzyłem ponownie oczy za oknem majaczył już rozświetlony brzaskiem krajobraz czarnomorskiego wybrzeża. Pociąg wtaczał się na Krym i niebawem stałem już z plecakiem na peronie dworca w Symferopolu. Szczęśliwie udało się zdobyć bilet powrotny, choć do wyjazdu pozostały niespełna dwa tygodnie. I właśnie ta powrotna podróż do Lwowa pozwoliła mi w jeszcze większej mierze doświadczyć tego, czym tętniły liczne opowieści, na których wzeszło moje krymskie, kolejowe marzenie.

Do swojego przedziału zameldowałem się ostatni. Choć jeszcze nie wybiło południe wagony były niemiłosiernie rozgrzane. Przy oknie i przy suto już zastawionym składanym stoliku siedziała para ukraińskich emerytów a przy nich ich około 10-letnia wnuczka. Przywitałem się i rozgościłem na jedynym wolnym legowisku, u góry, po lewej stronie. Otwartość moich współpasażerów przełamała lody barier językowych i nieśmiałości szybciej niż zdołałem się na to przygotować. Nie minęła godzina jazdy a już babcia z dziadkiem snuli opowieści o swoim życiu troskliwie doglądając równowagi i symetrii dialogu i od czasu do czasu dopytując mnie o tamto i owo. On, emerytowany kolejarz, o twarzy szorstkiej od siwiejącego zarostu i zapadniętych zmęczeniem życia policzkach. Chudy, żylasty, chwilami niemrawy, bez skrępowania układający się leniwie na swojej części fotela i trwając w tym upale w swoim znoszonym swetrze w niemodne wzory. Ona, przysadzista i energiczna, dominująca towarzysko, głośna, połyskująca złotymi zębami i bezgranicznie przyjazna. To ona nadawała ton dyskusji, rozwijała ją wzbogacając o kolejne wątki, anegdoty i pretensje. Przez lata pracowała w jakiejś fabryce związanej z przemysłem chemicznym. Na zdrowiu musiało się to odcisnąć. I na to się właśnie żaliła. On też. Na lata oddane ciężkiej pracy na kolei, za które teraz otrzymuje upokarzająco niskie świadczenia. Licytowali się wręcz chwilami, kogo los potraktował z większą niesprawiedliwością i kogo bardziej ograbił z godności, której i tak, co widziałem w ich oczach wyraźnie, nie utracili. Dają sobie radę. Niewielki domek na przedmieściach. Kury. Ogródek. Dwie emerytury. I jakoś wiążą koniec z końcem a teraz wracają właśnie z wczasów, na które zabrali ukochaną wnusię. Blondwłosa dziewczynka jest niezwykle grzeczna i cichutka. Nie odważa się przerywać dorosłym i przysłuchuje się rozmowie odpowiadając tylko na wyraźne pytania babci zatroskanej o to, czy nie jest głodna, lub sama szepcząc coś do ucha, gdy chwilowo dyskusja cichnie. Towarzyski rytuał obejmuje, bezwzględnie, wypicie czegoś z nowopoznanym. I nie należy tu oczekiwać oranżady. Po chwili więc na i tak ciasno obstawionym pakunkami i pakuneczkami stoliku mieści się jeszcze wydobyta z bagażu moich dobrodziei butelka ukraińskiej wódki. „Szybko” – pomyślałem sobie w duchu nieoswojony zupełnie z takim tempem, bo za oknem wciąż jeszcze przesuwały się krymskie pejzaże. Wybitnie najedzony nie byłem, zmęczony owszem, bo pobudka konieczna była o świcie, aby zdążyć przedostać się z Sudaku do Symferopola zatłoczoną marszrutką. No i ten upał. Wpisanie w ten scenariusz hojnie rozlewanego do szklanek alkoholu mogło mieć finał, jakiego nietrudno się domyślić. Im rozmowa bardziej ożywiała się na dynamicznych wątkach, tym babcia podkręcała też tempo odlewanego sprawiedliwie poczęstunku. Ale zadbała też o przygotowanie organizmów na ten bądź co bądź wycieńczający element podróży. Z wyjętego z przepastnej torby bochenka ciemnego chleba zgrabnie i z lekkością odkroiła kilka kromek. Naiwnie pomyślałem, że teraz przyjdzie pora na ułożenie na nich plasterków jakiejś wędliny. Wędlina na nic by się tu zdała. Przewód pokarmowy trzeba bowiem wyścielić tłuszczem, aby spowalniał wchłanianie alkoholu i przedłużał użyteczność biesiadników. Na kromkach zaczęło więc lądować soczyście krojone sadło. Połyskujące, grube na prawie centymetr plastry odpychającej mnie bieli, były chyba tęższe niż sam chleb. Wyzwanie przede mną niebagatelne. Boczek, słonina, generalnie skapujące tłuszczem fragmenty mięs i wędlin pieczołowicie wykluczałem dotąd ze swojej diety. Nie, nie z powodu rozpieszczonego gustu i kapryśnych upodobań. Po prostu nadmierna dawka takiego tłuszczu w moich ustach zawsze sprawiała, że kęsy rosły i pęczniały w mgnieniu oka nie dając się ani przeżuć ani przełknąć a na domiar złego przypominając mi o pewnej zasadzie, której nauczyłem się przy okazji korzystania z szalonej karuzeli tuż po obfitym obiedzie : nie sztuka zjeść – sztuka utrzymać. Mądra i zapobiegliwa gospodyni przedziału chyba zauważyła w moich oczach błysk przerażenia nieudolnie skrywany życzliwym i spoconym uśmiechem. I natychmiast zamaskowała tę nieskomplikowaną kanapkę wklepując w jej wierzch słuszne ilości musztardy. Sadło nie wyglądało już tak strasznie. Szczerze mówiąc nie wyglądało wcale, bo zostało dość skutecznie zamaskowane. Siłą woli rozwierając usta a następnie starając się jak najszybciej przeżuć kęs, rozpocząłem zbawienny posiłek. Siła woli przydała się też, gdy niemal przemocą uruchamiałem automatyczny zazwyczaj proces przełykania dodając sobie w duchu otuchy, że na pewno mi się uda. I że kanapka nie ujrzy ponownie światła dziennego. Zabezpieczony w ten sposób przed zbyt prędkim uszczupleniem grona dyskutantów włączałem się do rozważań z każdą kolejką śmielej i wyczuwając, jak bariera językowa zaciera się pod presją narastających swoim rozluźniającym wpływem promili. Uch… potrzebuję przerwy… Wyszedłem więc na korytarz.

DSCN1399

Chwytając spokojnie powietrze szybko straciłem zainteresowanie widokami za oknem. Ciekawsze sceny bowiem odbywały się w pociągu. Zorientowałem się, że inne przedziały nie pozostają w tyle. W nich też pełno jest pasażerów z zamiłowaniem oddających się towarzyskim regułom. Ba, powstały już nawet gromady międzyprzedziałowe, krążące między podbitymi drzwiami i napawające się darem zbratania z kolejnymi podróżnikami. Wybuchy śmiechu, niecierpliwie nawoływania, żywiołowe dyskusje skutecznie rywalizowały z rytmicznym stukotem kół, trzaskiem rozsuwanych i zasuwanych drzwi i brzękiem szklanych naczyń dostarczanych przez ofiarnych zaopatrzeniowców i konsumentów w jednym. „I pewnie tak w każdym wagonie” – pomyślałem uśmiechając się do scen, które właśnie wypełniły moją wyobraźnię. Może nie wszystkim tym ludziom życie układało płatki róż pod nogami, może nie wszystkim rysowało barwne perspektywy i nadzieje – ale nie tracą pogody ducha, nie tracą zdolności do cieszenia się sobą nawzajem, tym, co posiadają, nie zamykają się przed innymi dąsając się na niesprawiedliwy świat. Wróciłem do przedziału ze zdumieniem odkrywając, że poza uchylonymi już drzwiami muszę sforsować jeszcze jedną zaporę, aby znaleźć się w środku. Zaporę specyficznego zapachu, na który złożyły się opary biesiady, zmęczenie podróżników, nieświeżość wagonu i … pieczołowicie zatrzaśnięte okna. Bo tu nie lubi się przeciągów. Otwieranie okien w ukraińskich środkach transportu bywa nadzwyczaj często niemile widziane. Bez względu na aromat wnętrza i temperaturę. Wkroczyłem więc do swojego smrodliwego już przedziału przekonując swoje zmysły, że przecież niedawno w tym klimacie radziły sobie dobrze a z wprawy wypadły tylko przez krótką przerwę na naruszonym delikatnym przeciągiem korytarzu. Zaraz się oswoję, zaraz się przyzwyczaję. Z biegiem czasu dziadek rezygnował z udziału w rozmowie, milkł, wpatrywał się niemrawo w okno aż w końcu osunął się i beznamiętnie ułożył się na swoim legowisku nie zdejmując grubych i sfatygowanych ubrań przez całą noc i zapewne aż do zakończenia całej podróży. Towarzystwa dotrzymywała mi wciąż dziarska babcia choć i ja sponiewierany upałem, zmęczeniem i napełnianą regularnie szklaneczką marzyłem już o śnie. Wieczorem spłynęły w końcu ostatnie krople biesiady i ostatnie krople potu. Sen przyszedł łatwo. O poranku, gdy do Lwowa pozostały już ostatnie dwie godziny, otworzyłem nieśmiało oczy i bezszelestnie nachylając się z mojego kojca zerknąłem w dół. Dziadek z babcią już nie spali a na stoliku dumnie sterczała ponad pakuneczkami kolejna, otwarta już butelka wódki. Niezłomni, nie do zdarcia – pomyślałem z przestrachem. Cofnąłem się więc równie bezszelestnie i obróciłem na drugi bok. Zacisnąłem powieki. Nie ma mowy. Nie wstanę. Będę udawał, że śpię dalej.

Dodaj komentarz