Widziałem ją dokładnie w tym samym miejscu w 2010 roku. W 2011 też. I gdy wróciłem do Ernakulam zimą 2014 roku wciąż tam była. Niezłomnie. Na głównej ulicy miasta, MG Road, rozkładała pęk orzechów kokosowych. Nie zawsze ukryta w cieniu przed palącym słońcem cierpliwie czekała na klientów. Tak sobie radziła. Tak wypraszała od życia marne grosze, za które nauczyła się kupować kolejne dni.
Trzeba sobie w życiu jakoś radzić – to ozdobione często wzruszeniem ramion i wyblakłym, bezradnym spojrzeniem stwierdzenie w Indiach wydaje na świat tyle wielorakich rozwiązań, że zawstydzona tęcza przestaje liczyć pozorną nieskończoność swoich barw. I matowieje. Nie mam pojęcia, jak długo kobieta, o której wspomniałem na wstępie, zmaga się z twardością życia nieustępującą łupinom kokosów, w które uderza wysłużonym tasakiem z niepodobną do kobiecej, starzejącej się kruchości siłą skupioną w jej pooranych labiryntem żył rękach.
Nie mam pojęcia, gdzie mieszka, jak transportuje na skraj ruchliwej ulicy swój bezcenny towar. Czy orzechy zbiera sama, czy też od kogoś odkupuje? Ile osób dzięki jej pokornej i zawziętej zarazem wytrwałości każdego dnia ogrzewa usta i żołądek ciepłym posiłkiem? Nie wiem. Zapamiętałem tylko jej przelotny, życzliwy acz sprawiający wrażenie pozbawionego korzeni nadziei i blasku wiary uśmiech, którym odpowiadała na moje niezgrabnie wypowiadane w jedynym znanym jej języku podziękowania. Nie było w tym uśmiechu spotykanego przeze mnie w podobnych okolicznościach entuzjazmu, nie było iskry popychającej do nawiązania z nieznajomym kontaktu, nie było w nim podmiotu, orzeczenia i przydawki połączonych spójnikami międzyludzkiego ciepła porozumienia. Był jak równoważnik zdania. Jak liczba pierwsza podzielna jedynie przez 1 i przez samą siebie. Krótki i wypłowiały. Podobnie, jak jej spojrzenie, z którego już dawno temu wysypały się wszelkie ogniki ożywienia i teraz poszukuje jedynie odpowiedzi na pytanie, czy klient szuka kokosa tylko do ugaszenia pragnienia, czy też oczekuje po wypiciu rozłupania skorupy i wyjedzenia białego miąższu. Cokolwiek bym sobie przy niej nie pomyślał, jakkolwiek interpretował jej postawę i gesty, jedno nie ulegało wątpliwości. Otoczona bezwzględnością życia jakoś sobie z nią radziła. Znalazła sposób, który pozwalał jej trwać.
Jakoś radził sobie też szewc, o którego niebywałym stażu dowiedziałem się przypadkiem. Tuż przy jego „warsztacie” stał klient czekający na odebranie swojego zreperowanego obuwia. Zagadnąłem go. Z przyjemnością przyjął na siebie rolę tłumacza i po wymianie kilku pytań i odpowiedzi wiedziałem już, że ów szewc pracuje w ten sposób od ponad 32 lat. Uśmiechnął się i zażartował, że po tych długich i pracowitych latach zna już chyba wszystkich mieszkańców miasta i wszystkie buty, jakie wydeptują w nim zakurzone niczym jego stanowisko pracy ścieżki.
Rzemieślnik był niezwykle zręczny. Skupiony na zadaniu. Skuteczny. I pełen dumy. Przekonania, że w tej dziedzinie, mimo wielości podobnych, ulicznych punktów usługowych, może czuć się wyjątkowym ekspertem, kimś niezastąpionym i niezbędnym. Bo takim w istocie był. I to wrażenie sprawiało, że obserwując jego pracę i fotografując go, przestawałem czuć to nieznośne oskarżenie bijące we mnie w Indiach wielokrotnie – że oto staję się żądnym taniej sensacji i rozrywki cudzym kosztem turystą, który traktuje napotykanych ludzi w scenerii co najmniej oszałamiającej odmiennością i dramatyzmem niczym wystawiane na pokaz ku uciesze gawiedzi zwierzęta w cyrku. Po prostu czułem, że spotkałem człowieka, i że chcę się choć na chwilę zbliżyć do jego życia, by potem o nim opowiedzieć.
Jakoś radził sobie z życiem także uliczny sprzedawca nadziei, a ściślej mówiąc losów loterii, z którą przynajmniej w Ernakulam stykałem się niemal na każdym kroku. Wyszukiwał potencjalnych nabywców i opierając się na swoich patykowatych nogach wyciągał ku ich oczom barwne kartoniki, wśród których być może znajdował się ten jeden, szczególny, obdarzony mocą przeobrażenia biedaka w opływającego dostatkiem bogacza. Podchodził do sprzedawców i sklepikarzy. Kusił pasażerów oczekujących na przystankach na autobus. Zagadywał kierowców, którzy zatrzymywali się w pobliżu.
Gdy opowiedziałem o nim młodemu recepcjoniście w moim pensjonacie ten nie krył oburzenia. Wkrótce zrozumiałem, z czego wynikało. Otóż praca przy sprzedaży losów na loterii jest najczęściej jedną z ostatnich nadziei na zarobkowanie dla osób, które los ograbił z możliwości swobodnego wyboru życiowej drogi. To dlatego widywałem kalekich oferujących owe kuponiki ze stacjonarnych stanowisk przymocowanych do skromnych wózków inwalidzkich. To dlatego widywałem nawet ociemniałych trudniących się tym na zgiełkliwych skrzyżowaniach. Młodzieniec wyjaśnił mi, że wielu zdrowych odbiera niepełnosprawnym te nieliczne miejsca pracy skazując już skazanych nieszczęsnym losem na los jeszcze gorszy. „Mają dwie ręce i dwie nogi” – mówił szczerze oburzony – „więc powinni i mogą znaleźć sobie inne zajęcie a tę wyjątkową pracę zostawić dla naprawdę potrzebujących” – dodawał. „Gdybym trafił do parlamentu” – kontynuował z przekonaniem i zdecydowaniem – „to byłby mój pierwszy postulat – aby zakazać osobom zdrowym udziału w kolportażu losów loteryjnych”.
Pewnego dnia, przechodząc MG Road, zerknąłem w jedną z wąskich, bocznych uliczek. Zaledwie parę metrów od głównej arterii miasta, w niewielkim zakamarku pokrytym dywanem licznych odpadków, dostrzegłem kolejny dowód na to, że w życiu trzeba sobie jakoś radzić. Wciśnięty w kratkę wentylacyjną leżał tam nieszczęsny szczeniak. Gdy przyjrzysz się, drogi Czytelniku, ujrzysz go na zdjęciu, choć niestety nie dostrzeżesz wyrazu jego oczu.
Gdy dostrzegł mnie schodzącego z głównej ulicy w jego kierunku lękliwie się podniósł. I wystraszonymi ślepiami śledził każdy mój ruch gotów do ucieczki, by ratować swoją umorusaną skórę przed intruzem. To niebywałe, jak w tym ułamku chwili zatarła się nasza międzygatunkowa przepaść. Było dla mnie jasne, dlaczego na mój widok natychmiast się podniósł kalkulując pośpiesznie, czy moja bliskość jest tą człowieczą bliskością, którą musiał już poznać wielokrotnie popiskując i skamląc z bólu. Rozumiałem, dlaczego przywdział na siebie gotowość do niezwłocznego opuszczenia pozornie bezpiecznego kąta. Jego doświadczenia z ludźmi musiały być aż nafaszerowane psim cierpieniem, któremu teraz, na swych krótkich, szczenięcych łapkach pragnął umykać jak najdalej. Najwyraźniej nie miał oparcia w matce. Nie było przy nim opiekuńczego stada. Nie pokrzepiało go towarzystwo rodzeństwa. Jego krótkie, odmierzone dopiero miesiącami życie, trafiło do wyjątkowo surowej szkoły, w której uderzenie linijką w niesforną dłoń byłoby uznane za tkliwą pieszczotę. Co i gdzie jadasz psiaku? Jak długo dasz tak radę? – zapytałem sam siebie w duchu i zatrzymałem się w takiej odległości od jego legowiska, że nieco się uspokoił. Przynajmniej na tyle, by usiąść, ale wciąż bacznie mnie obserwując swoimi bezradnymi, przestraszonymi ślepiami. Poczułem podobną bezradność. Odnalazłem w jego psim, i moim człowieczym życiu wspólny mianownik. I on i ja posiedliśmy już gorzki smak wiedzy o tym, jak to jest zostać na uboczu, i jak zasypia się kompletnie samemu na zgliszczach własnego życia. Jakoś trzeba przetrwać. Jakoś trzeba sobie dawać radę. Jakoś…