Są giełdy staroci i samochodów. Są potężne giełdy finansowe – na Wall Street czy w londyńskim City – oraz słynna giełda rybna w Japonii, gdzie najokazalsze tuńczyki osiągają niebotyczne kwoty. Ale jest też giełda, która nadaje życiu niemal każdego człowieka na świecie wyjątkowej pikanterii. Giełda pieprzu. Jedyna taka. W indyjskim mieście Kochi. Zapraszam do świata przypraw i hipnotycznie zniewalających zapachów.
Kolejka do kasy po bilety na prom łączący Ernakulam/Kochi z Fortem Kochi nie była zbyt długa. Australijski turysta właśnie uszczęśliwił drobną, przygarbioną życiem hinduskę kupując jej bilet, na którym jej zależało i po który milcząco czekała. Ile wdzięczności i błysku zaskoczonej ulgi można było zobaczyć w jej oczach, gdy kłaniała się młodemu darczyńcy. Ściskając w pomarszczonej dłoni upragniony bilet na prom ściskała de facto równowartość 20 groszy, bo tyle kosztuje niespełna półgodzinna przeprawa wysłużoną i hałaśliwą jednostką wypchaną ciasno rzędami drewnianych ławek z centrum Ernakulam/Kochi na dawne portugalskie tereny Fortu Kochi. Rejs mija szybko a po zejściu z promu łatwo już dojść do długiej ulicy, która jak żadna inna na świecie otumania oszałamiającym wachlarzem unoszących się z każdego zakamarka zapachów. To świat handlarzy przyprawami.
Długa, lekko klucząca między zwartą, acz niską zabudową uliczka prowadząca do żydowskiej części Fortu Kochi jest pełna mniejszych lub większych punktów handlujących przyprawami. Z każdego wylewa się na rozpaloną w słońcu drogę bogactwo zapachów tak drażniących, że po chwili czuję się, jakbym w sklepie perfumeryjnym wetknął nos w dziesiątki aromatycznych buteleczek nie rozróżniając już żadnych nut i akcentów. Wyraziste aromaty łączą się z lepkim zapachem rynsztoków i przywierającego do rozgrzanych ciał upału. Praca wre. Na potężne wagi wkładane są kolejne worki zmielonych ziaren, pokruszonych liści i rozsypujących się proszków. Skrzętnie sporządzane notatki wypełniają kolejne stronice tabel, rubryk i terminarzy. Telefony, nawoływania, krzykliwe negocjacje. Punktów handlujących tym wszystkim, co kiedyś pobudzi nasze kubki smakowe jest tu masa. Od sprawiających wrażenie potentatów gigantów, po indywidualne, nie mniej aromatyczne oferty rozkładane na kawałkach płótna lub tekturowych kartonach.
Przyjemnym jest odkrycie jednego z pierwszych ogniw łańcucha, na którego dalszych etapach znajdują się półki sklepów z sąsiedztwa oraz kuchenne szuflady przepełnione barwnymi opakowaniami skrywającymi smaki świata. Tu mam je na wyciągnięcie ręki. Tu tłoczą się w oczekiwaniu na utargowaną stawkę i pieczęć kierującą je w określony zakątek globu. Być może właśnie minąłem pakunek, którego zawartość po odbyciu podróży przez ręce niezliczonych pośredników i sprzedawców trafi ostatecznie na mój stół, mój talerz i mój język. Ale czekać na powrót do kraju nie zamierzam. Rozstając się z tym pełnym zapachów pasażem wkraczam do miejsca, w którym z jego bogactwa czyni się już indywidualny użytek. Na nabrzeżu Fortu Kochi, w sąsiedztwie pocztówkowych Chinese Nets wybieram kilka ryb i tygrysich krewetek od miejscowych rybaków.
Na chodniku, przy którym rozłożyli swoje stragany, krążą młodzieńcy reprezentujący okoliczne bary i knajpki. Jednego z nich znam z poprzedniej wizyty w tym miejscu. Pracuje w Cafe Cuba, blaszanym barze wyposażonym w pokaźny grill i oferującym szybkie dania z zakupionych tu owoców morza. Oddaję mu reklamówkę z zakupami i po nieco ponad półgodzinnym spacerze zajmuję miejsce w plastikowym krześle ogrodowym przy także plastikowym stoliku vis a vis okopconej, otwartej na ulicę kuchni Cafe Cuba. Świeże ryby i krewetki z wyczuciem potraktowane miejscowymi przyprawami pieszczą podniebienie. Smakują wybornie. Tak, w tym miejscu doskonale wiedzą, jak robić użytek z tej wielobarwnej palety smaków. Na stoliku zostają puste talerze po uczcie, i pusta kartka, na której – niczym dla stałego klienta – obsługa Cafe Cuba zostawiła miejsce, aby sam, zgodnie z własnym uznaniem, zapisał kwotę, którą zgodzę się zapłacić za przygotowanie moich ryb. Podoba mi się ten gest i zaufanie. Znając ogólną stawkę proponowaną za obróbkę kilograma towaru wpisuję liczby, które nie krzywdzą żadnej ze stron i budzą wzajemny uśmiech i zadowolenie.
Szkoda, że wirtualny świat handlu i kartele spekulantów niemal dobiły ledwie dyszącą obecnie giełdę pieprzu w Kochi. Choć swój charakterystyczny zapach Fort Kochi prawdopodobnie zachowa na zawsze.